Błyszczał jako konferansjer, którego niebanalne zapowiedzi skrzyły się humorem, odnosił sukcesy jako reżyser i dyrektor cieszących się renomą teatrów kabaretowych — od Cyrulika Warszawskiego poprzez Cyganerię, a Qui Pro Quo skończywszy. Zwano go Fryderykiem Wielkim.
Teksty pisali dla niego m.in. Marian Hemar i Julian Tuwim, ale publiczność często była przekonana, że jego popisy są improwizowane. Uwodził ciepłą barwą głosu, intonacją, specyficznym cudzoziemskim akcentem, umiejętnie dawkowaną autoironią.
Urodzony na Węgrzech, wybrał austriacką narodowość. Jego pojawienie się w Warszawie w 1924 roku było darem losu dla polskiej publiczności, choć wtedy jeszcze nie było wiadomo, że pozostanie na wiele lat. 35-letni Jarosy przyjechał na gościnne występy z kabaretem rosyjskich emigrantów „Niebieski Ptak” i po konflikcie z jego dyrektorem, zatrzymał się w Warszawie.
Poliglota, elegancki birbant, abstynent, za to skłonny do brydża, pokera, samochodowych i konnych wyścigów, był ulubieńcem świata artystycznego, a w szczególności pań. „Kobieta jest jak kołnierzyk. Bo dopiero, gdy ma się ją na szyi, widzi się jaki to numer” – mawiał podobno. Łamał serca bez wysiłku, nieco zapominając o pozostawionej w Rosji rodzinie: był mężem Natalii von Wrotnowski, tamtejszej arystokratki i ojcem ich dwojga dzieci: Mariny i Andrieja.
Lansował utalentowane artystki i wdawał się w nimi w bliskie związki. Były wśród nich: Hanka Ordonówna, Zofia Terne, Stefcia Górska. Z ogromnym sentymentem wspominała go zawsze Stefania Grodzieńska, do której zwracał się czule per „szarpio afrikanske”: „A ja... no cóż, bywałam różnym szarpio, ale Jarosy’emu jakoś najbardziej się podobało afrykańskie. Już później, jak ktoś w teatrze próbował do mnie mówić szarpio, protestowałam: Nie! To wolno tylko dyrektorowi”.