Wyobrażam sobie reżyserkę, jak krzyczy: "Jeśli nawet ludzkości udało się wyzwolić z kanibalizmu, jego wirus wciąż pustoszy nasze umysły i mutuje – niewrażliwy na szczepionki religii oraz systemów etycznych!". Takim krzykiem jest jej spektakl. Pokazała mentalny kanibalizm w rodzinie i biznesie. A także najbardziej krwiożerczych ludożerców – polityków.
Spektakl w Teatrze im. Kochanowskiego zaczyna się od kolacji u przemysłowców von Essenbecków. Spotkali się, by uczcić jubileusz seniora rodu Joachima, który przeprowadził dynastię przez polityczną burzę poprzedniej epoki, idyllicznej w porównaniu z naszymi czasami. Ci, którzy nie podporządkują się nowym elitom władzy, nie wesprą ich finansowo, nie mają szans – mówią panowie w smokingach przerażeni policją polityczną.
Kleczewska z przejaskrawioną starannością celebruje nienaganne maniery przy stole. Przeciąga ciszę ostatniej rodzinnej wieczerzy, by przez kolejne trzy godziny obnażać grę pozorów i eskalować burzę. Zupa była przystawką: danie główne stanowią najbliżsi. Pozorną harmonię wyższych sfer demoluje Martin, syn Joachima, transeksualnym tańcem na stole. Ale wcale nie jest autorem familijnego skandalu: on jest jego ofiarą. Urodzinowa afera to tylko wierzchołek góry lodowej.
Kleczewska wyciąga na powierzchnię zimne, egoistyczne relacje, gangsterskie porachunki i zbrodnie. Myśli podobnie jak Krzysztof Garbaczewski przy niedawnej inscenizacji "Biesów" Dostojewskiego we wrocławskim Teatrze Polskim. On też źródeł przemocy dopatrzył się w toksycznych rodzinach. Każde skrzywdzone dziecko jest bombą z opóźnionym zapłonem, a wybuch frustracji może wysadzić świat.
Wątek Martina reżyserka poszerzyła o fragment z "Biesów" mówiący o pedofilii niedojrzałego, niekochanego przez rodziców syna. Ten sam, który stanowił centralny motyw spektaklu Garbaczewskiego. A jest też obecny we wcześniejszej inscenizacji "Zmierzchu bogów" Grzegorza Wiśniewskiego w Teatrze Wybrzeże. Kleczewska wzmocniła epidemię rodzinnych demonów poruszającym obrazem: niewinne dziewczynki tańczą wokół zabitego Joachima. To epitafium dla dziecięcej niewinności niszczonej przez okrucieństwo dorosłych. Kleczewskiej trudno odmówić racji.