Teatry nie grają, tak jak kiedyś, sześć dni w tygodniu. Zamiast pokazywać pełnowymiarowe spektakle, dyrektorzy zapychają repertuar przedstawieniami małoobsadowymi, tańszymi monodramami, one man show albo próbami czytanymi.
Nawet w dotowanych instytucjach zamyka się dla widzów balkony i loże, przenosi ich w mniejszą przestrzeń sceny. Coraz częściej teatry są wynajmowane do produkcji programów rozrywkowych.
Cieszy pojawianie się nowych prywatnych inicjatyw, bo to pobudza konkurencję i zwiększa ofertę, ale przy bierności państwa, które ani nie zwiększa dotacji, ani nie tworzy mechanizmów podatkowych promujących prywatny mecenas – teatr dusi się z braku pieniędzy. Potrzebuje zdecydowanych ratowniczych posunięć.
– Niestety, od czasu kiedy byłam ministrem kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, nie udało się zreformować polskiego teatru, wciąż działa w strukturach stworzonych w PRL, a to sytuacja beznadziejna – mówi Izabela Cywińska, która zrezygnowała z dyrekcji w stołecznym Ateneum. – Większość publicznych dotacji pochłaniają tzw. koszty stałe – opłaty, czynsz i pensje dla artystów. Tymczasem zatrudnienie dużego zespołu aktorskiego nie ma sensu, bo aktorzy zarabiający 2 tysiące miesięcznie, rzadko grający – nie czują satysfakcji, a stanowią obciążenie dla teatru.