Jeszcze nim teatr pokazał widowisko wyreżyserowane przez Bartosza Szydłowskiego na podstawie scenariusza Mateusza Pakuły, Jana Peszka spotkała krytyka. Za to, że on, wielki artysta, zajmuje się niepoważnymi sprawami.
Pierwszy trzy dekady temu przeżył to Piotr Fronczewski, gdy na płycie "Franek Kimono" śpiewał "Ja jestem King Bruce Lee, karate mistrz". Wtedy oburzenie było jeszcze większe.
– Doskonale pamiętam – mówi "Rz" Jan Peszek. – Aktorzy powtarzali, że Piotr zniżył się do niewłaściwego dla siebie poziomu. Bredzili. Dlatego mam do środowiska zdystansowany stosunek. Nie jemu oceniać, co ma robić wybitny artysta, bo jest zawistne i pruderyjne. Tamtego projektu Piotra nie traktowałem wyłącznie w kategoriach żartu, ponieważ życie artysty jest rozpięte pomiędzy błazeństwem a kapłaństwem. Chodzi tylko o to, by dobrze grać.
Mięśniaki i pakersi
Sławę Bruce Lee zawdzięcza filmom akcji i tragicznej śmierci. Zmarł w niejasnych okolicznościach i stał się bohaterem kultury masowej. Sensację podgrzewały plotki, że padł ofiarą chińskiej mafii lub zginął od ciosu wibrującej pięści, ukarany za zdradę tajemnic klasztoru Shaolin. Pokazał je w "Wejściu smoka".