Widzowie usłyszą ze sceny, że nawet lojalnej prasy nie należy dystrybuować w nadmiarze. Ale czy teraz nie ma innego problemu: nieważne, że władza popełnia błędy i kłamie, ważne by władzy nie zdobyła opozycja, bo stracimy wszystko?
Tu chodzi o rzecz wielkiej wagi: im mniej ludzie wiedzą, tym lepiej. A jeżeli już ich informować, to tylko po to, by wbić w głowy ciemnemu ludowi (jakie to upokarzające stwierdzenie!), że ma najlepszy rząd w całej historii Polski. To zdumiewające, jak dzisiejsza telewizja publiczna powtarza błędy telewizji czasów socjalizmu. Udowadnia ludziom – rzecz w moim pojęciu nie do udowodnienia – że przez te 40 lat (liczę od pierwszej „Solidarności") nic się nie stało. Że Polska nie zmieniła się, nie obudziła się z letargu zniewolonego myślenia, że nie zdobyła się na wydobycie głosu własnego. Najbardziej ponura diagnoza byłaby taka: ktoś tam w górze wie, że naród nie wyszedł z „saskiej groteski" – jak to formułował Gombrowicz. Że dalej jesteśmy śmiesznym, dziecinnym, niedojrzałym „upupionym" narodem, którym łatwo kierować.
Ryszard Kapuściński napisał, że politykom najtrudniej jest wyczuć moment przejścia od wszechmocy do niemocy. Zauważa pan objawy?
Każdemu z nas zdaje się, że kreuje rzeczywistość. Mnie jako reżyserowi, panu jako dziennikarzowi, także proboszczowi, biskupowi, również naukowcom, politykom, cesarzom. Pytanie fundamentalne jest, czy naprawdę ją kreuje. Czy zmienia świat, wpływa na rzeczywistość, rozwija drugiego człowieka, czy tylko rozwija sam siebie. Siebie samego w sobie rozwijając, można dojść do wniosku, że się jest prorokiem. Kimś „świat stwarzającym albo świat niszczącym", jak mówi Kapuściński. Takich ludzi należy się przede wszystkim obawiać, gdyż oni zniszczą wszystko, co stanie na ich drodze do własnej chwały.
Jak się okazało, Kapuściński, ogłaszając, że stworzył reportaż z relacji dworzan cesarza, stworzył literacką fikcję. Pan nie cytuje wiernie Kapuścińskiego, tylko stworzył adaptację, która eksponuje gombrowiczowską absurdalność, a także ducha przypominającego czasy saskie, a może współczesne, które sportretował pan w swoich przedstawieniach. Jak przebiegał ten proces?
Kiedy pierwszy raz przeczytałem „Cesarza", wywarł na mnie piorunujące wrażenie, ale będąc przed moją główną przygodą z Gombrowiczem – „Trans-Atlantyk" wystawiłem w roku 1980 – nie do końca dostrzegałem wpływ Witolda na Ryszarda. Lektura ostatnich lat przekonała mnie o tym, jak wielką pomocą dla Kapuścińskiego była twórczość Gombrowicza. Kapuściński z reportażu stworzył przecież nieomal szekspirowski dramat władzy, podlany sosem absurdu rodem z Mrożka, a zachłyśnięcie się gombrowiczowską frazą nadało tekstowi wymiar poetycki. Nie mylę się. Niektóre teksty autora brzmią jak najlepsze wiersze poezji dekadenckiej. Mogłem przepuścić taką okazję i nie ujawnić reportażu w formie wybiegającej poza schemat? To przecież okazja, by poszaleć z aktorami w oparach rzeczywistości groźnej, ale groteskowej zarazem. W oparach depresyjnej groteski. I nie będę miał za złe publiczności, jeżeli od czasu do czasu na spektaklu wybuchnie śmiechem.