Upokorzenia teatralne

Czy – jak za PRL – musimy stworzyć drugi obieg, by dokonać teatralnej zemsty na naszych prześladowcach?

Publikacja: 30.09.2012 16:00

Upokorzenia teatralne

Foto: Fotorzepa, Bartosz Sadowski BS Bartosz Sadowski

Potworne rzeczy dzieją się w teatrach. Potworne rzeczy dzieją się w naszych głowach. Ale jak żyć z kulą w potylicy? Jak żyć, skoro nasze Antygony, smoleńskie wdowy co rusz przypominają nam, że nie dokonaliśmy jako wspólnota podstawowego obowiązku względem naszych reprezentantów?

Jak żyć, skoro telewizyjna sieczka nie jest w stanie skryć faktu, kiczowatego faktu, owszem, faktu uteatralniającego bezsensownie spektakl władzy, że na Tuska wydany jest już wyrok, wyrok historii i za swoje zaprzaństwo, za zdradę wspólnoty jest już na zawsze pohańbiony i że las Birnam podejdzie pod okna jego siedziby i spełni to, co jest od początku oczywiste, gdy w swojej spasowanej marynareczce z metalowym uśmieszkiem na twarzy oddawał hołd carowi Północy.

Kicz? Szekspir? Polski romantyzm? Oczywiście. To dzieje się.

Nasz spotworniały narodowy umysł wygina się w dziwacznych parkosyzmach.

Młody Teatr Konsekwentny objeżdża Polskę ze spektaklem „... i będą święta", w którym subtelna blondynka, naprawdę zdolna aktorka – Agnieszka Przepiórska, wciela się we wdowę smoleńską, by w monodramie autorstwa Piotra Rowickiego przekonać publiczność, że jedynym sensownym zakończeniem żałoby jest potępienie męża i zrozumienie, że życie u boku tego polityka było udręką, że smoleński trup tłumił, ograniczał i był w gruncie rzeczy żałosnym samcem alfa, który to potrafił tylko popić, pośpiewać patriotyczne piosenki i pokraść publiczne pieniądze. Sala się śmieje, bije brawo i otrzymuje tę namiastkę katharsis, a przecież ofiary smoleńskie wzywają nas do czegoś innego. Bez względu na to, co z publicystycznych klisz ulepi młody dramaturg.

Zawsze to samo. Zawsze wezwanie, by wstąpić w nowy życia strumień. Bo przecież jakoś trzeba żyć, prawda? Ile razy propaganda przekonywała nas o tym? Ile razy w imię życia i realizmu mieliśmy zapomnieć?

Jan Klata z kolei, mianowany niedawno na dyrektora Narodowego Starego Teatru w Krakowie, kontynuuje swoje masochistyczne mocowanie z własną młodością, zaprzeczając wartościom, z którymi wdzierał się na teatralne sceny. Do haniebnego „Transferu" z roku 2006 – spektaklu o przesiedleniach realizującego bardzo wyraziście wizję Eriki Steinbach, spektaklu, w którym nie było Hitlera, nie było problemu niemieckiej winy, byli za to Roosevelt i Churchill ze Stalinem – dorzucił teraz „Titusa Andronicusa", szekspirowski spektakl o barbarzyńcach podstępnie i okrutnie niszczących Rzym. W roli szlachetnych Rzymian oczywiście Niemcy, żartobliwie strofowani za fakt, że im rzymskie pozdrowienie miesza się z „Heil Hitler", w roli prymitywnych morderców i gwałcicieli – aktorzy polscy.

Jak przemówić do rozumu Janowi Klacie? Odwołać się do patriotyzmu? Powiedzieć, że nie godzi się robić takich rzeczy?

Swą gorliwością w obrzydzaniu Polaków Klata – jak wynika z udostępnionej w programie spektaklu korespondencji – zadziwił samych sponsorów z drezdeńskiego teatru, będącego koproducentem widowiska. Ale cóż. Przecież wspólnota, narodowość to coś, co wolny człowiek może odrzucić, i taka jest miara jego wolności. Że fakt, iż gest ten wykonuje człowiek mianowany dyrektorem Narodowego Starego Teatru, jest znaczący? Owszem, fantastycznie: mamy dyrektora prawdziwie europejskiego. Skoro szefem Europejskiego Centrum Solidarności zostaje człowiek, który zrzekł się polskiego obywatelstwa, to czemuż szefem Narodowego Starego Teatru nie miałby zostać reżyser z lubością umieszczający w tekście Szekspirowskiego dramatu wyzwisko „polska kurwo"?

Wunderbar. Przecież nawet Niemcom nie przyszłoby to do głowy, ba, ale skoro wykładają euro, to i bonus czasem dostaną, nicht wahr?

Oczywiście Janowi Klacie już dawno przydałaby się jakaś psychoanaliza, bo obrzydzenie, z jakim neguje wartości swego domu rodzinnego, kwalifikuje na kozetkę. Przypomnijmy tegoroczny „Jerry Springer. The Opera", bluźnierczy spektakl przygotowany przez Klatę na wrocławski Przegląd Piosenki Aktorskiej, w którym to widowisku mieliśmy do czynienia z równie przedziwnym opluskwianiem własnego dziedzictwa. Ja wiem, ja wiem, nawet związani z prawicą krytycy tłumaczyli mi, że te bluźnierstwa, że pokazywanie Chrystusa jako zboczeńca w pieluchomajtkach i wyzywanie Najświętszej Marii Panny od zgwałconych przez archanioła nastolatek ma wyższy sens i chodzi o opowieść tyczącą mediów. Ja wiem, zawsze znajdzie się jakiś wyedukowany humanista, który zapewni mnie, że śpiewanie na modłę pasji Bacha „dupku,  jeb się" ma głębszy sens.

I przecież podobnie dzieje się i teraz. Witold Mrozek – nowy nabytek „Gazety Wyborczej" wprost z „Krytyki Politycznej", doświadczonej przecież we współpracy z Niemcami – karmi teraz czytelników zapewnieniem, że: „Klata serwuje widzom ożywczy trening wrażliwości, pamięci i uprzedzeń". Może skoro Klata chce serwować taki trening, niech weźmie swoją rodzinę, i ewentualnie rodzinę pana Mrozka, jeśli ten tak tego łaknie, i ją przećwiczy, po co mówić ogólnie o narodzie?

Przecież wyraźnie panu reżyserowi chodzi o własne dziedzictwo, o masochistyczną zabawę z własnymi przekonaniami. Jeszcze niedawno biegał po redakcjach z różańcem w ręku, jeszcze w roku 2004 w Szekspirowskim „H." wystawianym na zgliszczach Stoczni Gdańskiej pytał o wierność „Solidarności", a w „Córce Fizdejki" szydził z euroentuzjastów. No to jeśli teraz chce to wszystko wyrzygać, jeśli chce się tego wyprzeć, to może niech sięgnie po jeszcze drastyczniejsze środki? Po co tak ogólnie?

Jak przemówić do rozumu Janowi Klacie? Odwołać się do patriotyzmu? Powiedzieć, że nie godzi się jednak robić takich rzeczy? Postraszyć ministrem kultury i dziedzictwa, który zapewne ma moc odwołania nominacji Klaty? Ale cóż minister. Nie takie rzeczy sponsoruje, nie takie rzeczy wspiera nasz kosmopolityczny urzędnik.

Potworne rzeczy dzieją się w naszych głowach, potworne rzeczy...

Jak odpowiedzieć na to, skoro jedyną odpowiedzią zdaje się patos, skoro jedyna odpowiedź została już udzielona i nie ma co deliberować, dzielić włos na czworo, kombinować.

Jak uprawiać teatr, skoro Antygony stoją wśród nas i czekają na sprawiedliwość?

Jak uprawiać teatr polityczny, skoro Smoleńsk wyrasta ponad politykę, skoro próby upolityczniania kwietniowej tragedii bez względu na to, która strona to czyni, napełniają odrazą?

Próbę zmierzenia się ze współczesną Polską podjął Wojciech Tomczyk w dramacie „Bezkrólewie", którego próba czytana odbyła się 13 września 2012 r. w klubie Palladium. Na scenie obok autora sztuki czytającego didaskalia zasiedli Redbad Klijnstra, odpowiedzialny za reżyserię, oraz Ewa Dałkowska, Elżbieta Kwinta, Krzysztof Bień, Konrad Bugaj i Dariusz Chojnacki.

Sztuka Wojciecha Tomczyka, wybitnego dramaturga i scenarzysty, to jakby opukiwanie tematu politycznego, posmoleńskiego w bardzo różnych tonacjach.

Autor „Wampira" i „Norymbergi" – wyśmienitych spektakli o PRL, pozwalających dotknąć istoty tego nieludzkiego, a jednocześnie bardzo przyziemnego, marnego ustroju – tym razem sięga do bardzo wielu konwencji, by zapytać o kondycję współczesnej Polski. Ponieważ poznajemy tekst w wersji czytanej, bez reżyserskiej ingerencji, która pozwoliłaby na mocną decyzję tyczącą dominującego tonu, obcujemy z dziełem niekoherentnym, będącym raczej studium przymiarek do tematu. Raz brzmieć będzie w Tomczykowej sztuce jakieś echo Gombrowiczowskiego „Ślubu" czy Beckettowskich laboratoryjnych ustawień, innym razem dramaturgia modeli Mrożka. Raz Tomczyk diagnozować będzie metafizyczny brak autorytetu, innym razem pokaże parszywą twarz politycznych manipulatorów. Od piosenek ludowych przypominających Dejmkowskie staropolskie spektakle „nędza z bidą z Polski idą", przez wyliczankę kołyszącej się na huśtawce pięknej dziewczyny o imieniu, jakżeby inaczej, Justyna, wróżącej z liści grochodrzewu „zamach, wypadek, zamach, wypadek, zamach...", aż do cynicznego mordu popełnianego na naszych oczach.

Jak opisałby sztukę i jej ułomne, bo czytane, wystawienie w klubie Palladium jakiś PRL-owski tajniak czy cenzor? Wynotowałby miejsca, które wzbudziły szczególny entuzjazm widzów, przytoczyłby fragmenty nagradzane brawami albo wzniecające szum aprobaty. No tak, czujny korespondent władzy doniósłby, że brawa i śmiech wybuchły po tym, gdy Wojciech Tomczyk odczytał informację, że jeden z bohaterów – uciekinierów ze stolicy – jest ubrany w piłkarską koszulkę.

Przypomniałby w tym miejscu wysłannik władzy, iż w poprzednich monitach uczulał na niebezpieczne żarty o „harataniu w gałę" autorstwa Roberta Górskiego z Kabaretu Moralnego Niepokoju, które zawieszone w Internecie wyrządzają wiele szkody wizerunkowi prezesa Rady Ministrów.

Doniósłby pogrobowiec PRL, że rozochocona publiczność zgromadzona w klubie Palladium w drugim akcie nagradzała fragmenty pokazujące cynizm niedawnych władców, wyraźnie identyfikując ich z ekipą Donalda Tuska. Odnotowałby nasz donosiciel, że brawa wybuchły po stwierdzeniach: „Ludzie wszystko kupią. [...] Nie ma oszustwa, któremu nie zaufają" oraz „Nie jest rzeczą ludzką znać datę i godzinę własnej śmierci. Co innego – czyjąś śmierć. Tu można coś przewidzieć. Czasem". W tym miejscu nasz korespondent wskazałby, iż te owacje świadczą o radykalizmie zebranych, którzy niesłusznie gotowi są obwiniać ekipę rządzącą o zamachy i skrytobójstwa, co jest szczególnym wyrazem podłości. Zauważyłby cenzor, że i fragment wymagający większego wyrobienia, mianowicie scena ślubu, gdzie zamiast rytualnych formuł pojawia się bełkot ludzi pozbawionych pamięci i oderwanych od tradycji, wzniecił aplauz wśród widowni. Pokazałby w swej analizie, że sztuka Tomczyka wzbudza rezonans na wielu poziomach i dlatego warto objąć twórcę wnikliwą oraz troskliwą obserwacją, gdyż talent dramaturga i uniwersalizm przesłaniają może mu także sukcesy międzynarodowe.

Po spektaklu – doniósłby szpieg – odbył się polityczny wiec. Wdowa po Tomaszu Mercie – Magdalena – wyraziła wdzięczność twórcom, posługując się zbitką słowną o śmierci w błocie lotniska Siewiernoje i cytując Aleksandra Sołżenicyna, antysowieckiego twórcę. Z kolei Joanna Lichocka, publicystka znana z wielu antyrządowych wystąpień, wyraziła satysfakcję ze spektaklu, który jej zdaniem jest świetnym przejawem drugiego obiegu, o jakim marzy.

Podjudzona przez prowadzącego całą imprezę Józefa Orła aktorka Ewa Dałkowska podzieliła się z kilkusetosobową publicznością anegdotami z czasu stanu wojennego, gdy aktywnie uczestniczyła w nielegalnym tzw. teatrze domowym. Sugerowała niedwuznacznie podobieństwo naszych liberalnych czasów z latami trudnych decyzji przygotowujących transformację ustrojową...

Cóż, wprowadziłem do mojej opowieści postać cenzora donosiciela, bo oglądając próbę czytaną sztuki Wojciecha Tomczyka, doznałem wrażenia przedziwnego déjá vu. Gdy rozbrzmiewały brawa publiczności dumnej z faktu, że w scenicznych postaciach rozpoznaje politycznych wrogów, gdy zobaczyłem, że pozbawieni głosu chcemy brać odwet w teatralnej rzeczywistości, poczułem się naprawdę źle. Poczułem prawdziwe upokorzenie. Przecież nie chodzi tu o sztukę Tomczyka, której fragmenty są naprawdę świetne. Anegdota o wyborze papieża i zawarte w niej marzenie o królu, który nie podlizywałby się poddanym, zabrzmiała bardzo mocno i unieważniła zastrzeżenia, jakie wzbudzić mogły płaskie aluzje.

Upokorzenie, jakie poczułem, związane było z owym powrotem do przeszłości, do czasów, gdy łapczywie chłeptało się wodę prawdy z teatru, gdy sztuka przestawała znaczyć więcej niźli opór wobec władzy, gdy stawała się widomym znakiem czasu marnego.

Czyżbyśmy znów mieli tworzyć taki drugi obieg, obieg zamknięty, gdzie upewniać się będziemy o swoich racjach, gdzie dokonywać będziemy teatralnej zemsty na naszych prześladowcach?

Zamiast satysfakcjonującego życia politycznego, ekwiwalent sprawiedliwości na wpół amatorskich scenach, zamiast debaty publicznej lektura tygodników obsługujących naszą nienawiść i przeglądanie portali dokonujących symbolicznych egzekucji na władzy. To upokarzające... Chyba że to już niedługo...

William Shakespeare, Titus Andronicus, reż. Jan Klata, Teatr Polski, Wrocław, premiera 15 września 2012 r., Staatsschauspiel Drezno, premiera 28 września 2012 r.

Wojciech Tomczyk, Bezkrólewie (próba czytana), reż. Redbad Klijnstra, Klub Ronina, Palladium, Warszawa, 13 września 2012 r.


Potworne rzeczy dzieją się w teatrach. Potworne rzeczy dzieją się w naszych głowach. Ale jak żyć z kulą w potylicy? Jak żyć, skoro nasze Antygony, smoleńskie wdowy co rusz przypominają nam, że nie dokonaliśmy jako wspólnota podstawowego obowiązku względem naszych reprezentantów?

Jak żyć, skoro telewizyjna sieczka nie jest w stanie skryć faktu, kiczowatego faktu, owszem, faktu uteatralniającego bezsensownie spektakl władzy, że na Tuska wydany jest już wyrok, wyrok historii i za swoje zaprzaństwo, za zdradę wspólnoty jest już na zawsze pohańbiony i że las Birnam podejdzie pod okna jego siedziby i spełni to, co jest od początku oczywiste, gdy w swojej spasowanej marynareczce z metalowym uśmieszkiem na twarzy oddawał hołd carowi Północy.

Pozostało 93% artykułu
Teatr
Łódzki festiwal nagradza i rozpoczyna serię prestiżowych festiwali teatralnych
Teatr
Siedmioro chętnych na fotel dyrektorski po Monice Strzępce
Teatr
Premiera spektaklu "Wypiór", czyli Mickiewicz-wampir grasuje po Warszawie
Teatr
„Równi i równiejsi” wracają. „Folwark zwierzęcy” Orwella reżyseruje Jan Klata
Teatr
„Elisabeth Costello” w Nowym Teatrze. Andrzej Chyra gra diabła i małpę