Bo przecież nie chcemy tu fikcji, nie chcemy wchodzić w zupełną teatralną ułudę, akceptujemy ramy spektaklu: Krystyna Janda, dawna Agnieszka z „Człowieka z marmuru", przepowiada nam historię Danuty Wałęsy. Z pokorą wobec tekstu, z pokorą wobec autorki.
I wciąga nas sam monolog – starej kobiety, która zaistniała w historii naszego kraju, pracowała na rzecz niezwykle intrygującego bohatera, emocjonalnego kaleki, charyzmatycznego przywódcy, pyszałkowatego prostaczka, wyczuwającego nastroje tłumu, a nieradzącego sobie z uczuciami najbliższych.
Nagle okazuje się, jak wielką moc ma opowieść kobiety nieszczęśliwej. Opowieść kobiety niekochanej. I kobieta niemiłowana, ofiarna żona niekochana przez męża, nagle staje się wspaniałym medium, by opowiedzieć, by przywołać, by razem z nią przeżyć raz jeszcze najnowszą historię Polski. Grudzień '70 z Wałęsą nawołującym z okna komendy milicji, dekadę Gierka, strajki sierpniowe, gorączkę „Solidarności", stan wojenny, pretensje dawnych kolegów niemających z czego żyć w wolnej Polsce, pełną skumulowanej nienawiści współczesność.
Misterium nieszczęśliwej kobiety
Danuta szamocze się, nie potrafi do końca zrozumieć siebie i ról, jakie odgrywa. Wzrusza, a niektórych obrusza, gdy opowiada o swoich spotkaniach z papieżem i mistycznym prawie związku z jego osobą, smuci, gdy wypowiada swoją bezgraniczną samotność, budzi współczucie, gdy zaklina się, że jest szczęśliwa. Ale nagle okazuje się, że zarówno ten emocjonalny klimat, jak i unikatowa pozycja, z której opowiada o historii Polski, ta relacja z kuchni, z izb porodowych, z mieszkania, do którego nagle władował się cały hałas i brud polityki, jest kluczem, który pozwala na przeżycie niesamowitych godzin. Niesamowitych godzin, gdy zostajemy zasypani pytaniami o nasze przeżywanie tamtego czasu, ale i o relacje z naszymi najbliższymi, o naszą rodzinną historię.
Zgoda, Janda dokonując wyboru tekstu, zadała parę sztychów politycznym przeciwnikom, a to przytaczając wspomnienie o Annie Walentynowicz, która we wrześniu '80 chciała Kuronia na szefa „Solidarności", a to strzelając nagle tekstem: „W 2010 r. głosowałam na pana Bronisława Komorowskiego i cieszę się, że jest naszym prezydentem. Przyznam, że namówiłam mojego męża, żeby go poparł i na niego głosował...". Ale przecież nie burzy to opowieści o naszym wspólnym nieszczęściu i nie wybija z rytmu. Nawet podzwaniające na widowni komórki, jedna z nich z melodyjką „Podmoskownyje wieczera" – och, ci żartobliwi biuraliści! – nie burzą misterium, jakim jest wysłuchanie nieszczęśliwej kobiety.