"Rzeczpospolita": Premiera „Powder Her Face" zapowiadana jest jako spektakl wyłącznie dla dorosłych. Szykuje się skandal w Operze Narodowej?
Mariusz Treliński: Absolutnie nie mamy takich zamiarów. Skandale są jednowymiarowe i mają krótkie życie. Opera Thomasa Adésa ma bulwersujące libretto, bo bujne życie księżnej Margaret Campbell, która jest pierwowzorem bohaterki „Powder Her Face", bulwersowało w połowie XX wieku brytyjskie społeczeństwo. Adés stworzył arcydzieło, zainspirowane konstrukcjami z Szekspira czy Geneta. To jedna z najciekawszych oper, nad jaką pracowałem. Fantastyczne jest choćby to, że każda z postaci przechodzi metamorfozy, wkłada kolejne maski, stając się kimś innym, zachowując jednak znaczenie pierwowzoru. Buduje to bardzo ciekawe klucze interpretacyjne.
Ale czy robi pan znów spektakl o kobiecie? Tak jak wcześniej o Salome, Jolancie, Judycie z „Zamku Sinobrodego", Manon Lescaut...
Szalenie mnie pociąga sposób, w jaki Adés pokazał swoją bohaterkę – tragiczną, ale na swój sposób pełną empatii. Punktem wyjścia był dla mnie „Bulwar Zachodzącego Słońca", film o charyzmatycznej postaci, która nie potrafi się pogodzić z upływem czasu, nie potrafi zaakceptować rzeczywistości. „Powder Her Face" to jednak opowieść, którą można odczytać na kilku poziomach. Pierwszy dotyczy norm, jakie wyznacza nam społeczeństwo, drugi – prób ich przekraczania. W latach 90., kiedy Adés pisał operę, była ona odbierana jako rzecz o prawie do wolności. To był czas, kiedy na przykład mniejszości seksualne zaczęły walczyć o swe prawa. Pytania w „Powder Her Face" – gdzie są granice wolności, jak podążać za samym sobą – szalenie mnie wciągnęły. No i rzeczywiście, mamy tu wspaniały portret kobiety. W swym długim życiu dostrzega ona pauperyzację świata, który zostaje pozbawiony głębi, jakości i elegancji.
Księżna jest kobiecym wcieleniem Don Juana. Tak nazywano Margaret Campbell, doliczono się, że miała 88 kochanków.
Mamy więc do czynienia z kimś, kto podąża za własnym kodeksem, ale i za własnym instynktem, co jest o tyle ciekawe, że rzecz dzieje się w Anglii, w kraju etykiety, zasad i rygorów, „zaszpuntowanym do szpiku kości", jak mawiał Witkacy. Księżna nie wyraża skruchy czy żalu, tak zresztą jak Don Giovanni w operze Mozarta. Na tym polega jej wielkość. Ona ma odwagę zarzucić brytyjskiej middle class, że żyje w kłamstwie. Nie jest to przy tym opowieść retro. W dobie hejterstwa i celebryckich gier widać, gdy rozlewa się dziś fala żółci, złej energii, gdy oblepia się błotem tych, którzy wychodzą poza normy wyznaczane przez mieszczaństwo. „Powder Her Face" pyta o granice wolności, granice odrębności, tolerancji, a równocześnie ośmiesza naszą hipokryzję.
Inny był bunt księżnej Campbell pół wieku temu, o co innego walczono w latach 90., inny jest nasz bunt dzisiejszy. Do której rzeczywistości pan się odwołuje?
Do dzisiejszej, nie potrafię robić spektakli historycznych. „Powder Her Face" ma bardzo ciekawą konstrukcję, akcja przesuwa się tu w czasie od lat 30. do 90., by pokazać etapy dojrzewania, buntu i upadku bohaterki. Poznajemy czas wyraźnego obowiązywania etykiety i moment naruszenia: oto Księżna flirtuje z chłopcem z baru, a Książę ma kochankę. To, co w strukturach społecznych było nietykalne, nagle jednak stało się tykalne. Obie postaci zostały zbrukane i nie ma już powrotu do dawnej sytuacji, dawnej relacji.