Ukończył, co prawda, Wydział Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST, ale przede wszystkim chciał reżyserować. I udowodnił sobie i innym, jak należy realizować nawet najbardziej ambitne marzenia. Tuż po dyplomie, w 1996 roku, zadebiutował mocnym wejściem – w słynnym Teatrze Ateneum zrealizował obrosłe sceniczną legendą dzieło – „Wujaszka Wania” Czechowa. Miał wtedy 24 lata.
Dwa lata później przygotował pierwszą premierę operową, o której zrobiło się głośno. Z zespołem Opery Wrocławskiej wystawił „Wesele Figara”, ale nie na deskach scenicznych lecz we wnętrzu Muzeum Narodowego we Wrocławiu.
Opera to jego hobby, pasja i miłość. Potrafił podróżować po Europie, by poznawać najlepszych śpiewaków i głośne inscenizacje. Doskonalił wiedzę na stażu w londyńskiej Covent Garden, a na dodatek trafił w Polsce na dobry czas, kiedy ta konserwatywna przez dziesięciolecia sztuka zaczęła się otwierać na propozycje młodych reżyserów.
Przełom stuleci przyniósł więc cały szereg oryginalnych realizacji Tomasza Koniny, który nie bał się sięgać po najtrudniejsze tytuły. Jego inscenizacje nigdy nie wystawianych dotąd w Polsce takich utworów jak „Peleas i Melizanda” Debussy’ego czy „Podróż do Reims” Rossiniego należą do wybitnych osiągnieć Opery Narodowej w ostatnim ćwierćwieczu. Inne jego wybitne spektakle z tamtego okresu to poetycka „Adrianna Lecouvreur” Cilei w Teatrze Wielkim w Łodzi, uwspółcześniony i polityczny „Fidelio” w Teatrze Wielkim w Poznaniu czy wstrząsający, odwołujący się do grozy holocaustu „Cesarz Atlantydy” Ullmana w Warszawskiej Operze Kameralnej.
Tomasz Konina był niesłychanie ambitny. W prywatnych rozmowach, a takich prowadziliśmy w owym czasie wiele, nie ukrywał, że marzy mu się sukces nie tylko krajowy, że chciałby zaistnieć także poza Polską. Może dlatego w pewnym momencie poczuł się rozczarowany, że jego kariera nie rozwija się tak, jak sobie tego życzy. Kolejne premiery, zyskiwały, co prawda, bardzo dobre recenzje, ale dla niego to wciąż było mało.