Rakiety Tomahawk spadające na syryjską infrastrukturę służącą do produkowania i przechowywania broni chemicznej – tak atak opisują eksperci wojskowi z różnych krajów świata.
Pociski mogą spaść też na cztery lotniska w pobliżu Damaszku, siedziby sztabów i różnych syryjskich dowództw. Szczególnie narażona jest leżąca w zachodniej części kraju prowincja Latakia, gdzie znajduje się rosyjska baza lotnicza Hmeimi, która podobno również znalazła się na liście amerykańskich celów. Mimo to – ufne w rosyjską obronę przeciwlotniczą – wojska Asada przenoszą tam swoje samoloty.
– Jeśli prawdą jest to, co Rosjanie mówią (o swoich systemach przeciwlotniczych S-400 – red.), część amerykańskich pocisków może zostać przechwycona. Ale żadna obrona przeciwlotnicza nie jest 100-proc. skuteczna, także znaczna ich część dosięgnie celów – powiedział telewizji Al-Dżazira były zastępca amerykańskiego sekretarza stanu Lawrence Korb. Jednocześnie zwraca uwagę na różnicę z akcją sprzed roku, gdy Amerykanie uderzyli na syryjskie lotnisko Szarjat. – Wtedy Syryjczycy zostali uprzedzeni przez Rosjan (których z kolei uprzedzili Amerykanie – red.), dlatego zdążyli ukryć część sprzętu i ludzi. W rezultacie ich straty nie były zbyt duże – dodał.
U wybrzeży Latakii manewrują już dwa amerykańskie niszczyciele, które łącznie mają 50–60 pocisków Tomahawk. W ich stronę płynie amerykański atomowy lotniskowiec „Harry Truman", ale przybędzie na miejsce dopiero w połowie przyszłego tygodnia.
– Nie należy zapominać o możliwości użycia samolotów. USA mają duże bazy lotnicze w krajach Zatoki Perskiej – przypomniał Korb. Inni eksperci uważają jednak, że to będzie ostateczność, gdyż zarówno USA, jak i Moskwa wolałyby uniknąć konfrontacji swoich pilotów nad Syrią. Pentagon boi się też możliwości zestrzelenia swoich samolotów i ewentualnej konieczności odbijania pilotów. Taka groźba istnieje jednak tylko w przypadku konfrontacji z Rosją. – Syryjczycy mają bardzo słabą obronę przeciwlotniczą – powiedział „Rzeczpospolitej" rosyjski ekspert Igor Korotczenko.