Na taki ruch nie zdecydowali się wielcy poprzednicy obecnej premier, choć mieli znacznie silniejsze umocowanie w parlamencie. W 2003 r. Tony Blair przyłączył się do ataku na Irak dopiero, kiedy zgodziła się na to większość deputowanych. David Cameron zaś wycofał się z pomysłu bombardowania Syrii razem z Francją, gdy Westminster odrzucił taką możliwość.
– Sprawa syryjska pokazuje, w jaki sposób Theresa May traktuje parlament: chce go maksymalnie odsunąć od strategicznych decyzji – mówi „Rzeczpospolitej" Ian Bond, dyrektor w londyńskim Center for European Reform (CER).
Pacyfista Corbyn
W poniedziałek premier próbowała udobruchać deputowanych. Nie tylko wystąpiła przed Izbą Gmin, ale starczyło czasu na zadanie przez każdego deputowanego pytań w sprawie Syrii.
– Pozwólcie mi powiedzieć bardzo jasno: zdecydowaliśmy się działać, bo jest w naszym narodowym interesie zapobiec dalszemu użyciu broni chemicznej w Syrii oraz podtrzymać w mocy globalne porozumienie o zakazie użycia broni chemicznej. To był właściwy moment. I w tej ocenie nie byliśmy odosobnieni – konsultowałam się z wieloma światowymi liderami. Próbowaliśmy znaleźć dyplomatyczne rozwiązanie, ale okazało się to niemożliwe – przekonywała May.
Rządzący torysi i pozostający w opozycji laburzyści mają dziś równe poparcie brytyjskich wyborców. Sondaż YouGov daje obu ugrupowaniom po 40 proc. głosów. Dlatego Partia Pracy nie chce przegapić okazji, aby ugrać na syryjskim kryzysie dodatkowe punkty. Tym bardziej że jak pokazuje przeprowadzona również przez YouGov ankieta, tylko 22 proc. Brytyjczyków popiera udział ich kraju w nalotach na Syrię, 43 proc. jest temu przeciwnych, a 34 proc. nie ma zdania.