Jestem w jednej z moich ulubionych indyjskich restauracyjek przy Maharbandoola Road w Rangunie. To zaledwie trzy przecznice od pagody Sule, która w zeszłym tygodniu była świadkiem wielotysięcznych antyrządowych demonstracji. Dziś jest odcięta od reszty miasta kordonem zasieków. Za nimi stoją wojskowe ciężarówki i czuwają setki żołnierzy.
Kilka dni wcześniej w południe w tym miejscu trudno było o wolny skrawek stolika, by zjeść chiapati z curry. Zwykle wciśnięty w sam róg małej salki, tym razem mam wokół siebie zdumiewająco dużo miejsca. Teraz nikt mnie nie zaczepia, nikt nie pyta, skąd jestem i co tu robię. Nikt nie ma ochoty się do mnie przysiąść. Wszyscy udają, że mnie tu nie ma.
Na miejsce docieram, omijając Sule Pagoda Road i samą świątynię. W ten sposób unikam kolejnej kontroli dokumentów. Przeciskając się bocznymi uliczkami handlowego centrum Rangunu, obserwuję, jak powoli odradza się aktywność sklepikarzy, warsztatów, ulicznych sprzedawców.
Ale miejsca, które zaledwie tydzień temu żyły tym, co wydawało się początkiem wielkich przemian w Birmie, obecnie spowija niewidzialna mgła rezygnacji, zmęczenia, a przede wszystkim strachu.
Jeszcze tydzień temu spacer po tych zaułkach był czystą przyjemnością. Mogłem godzinami włóczyć się bez celu. Teraz czuję się nieswojo: moja obecność wyraźnie przeszkadza miejscowym , wprawia ich w z trudem ukrywane zakłopotanie.