– Ludzie są zmęczeni. Jak długo można żyć w stanie zawieszenia? W pseudopaństwie, w którym tak naprawdę rząd nie rządzi, tylko słucha międzynarodowych organizacji? Czekaliśmy osiem lat i wystarczy – mówi Nora Ahmedaj, trzydziestokilkuletnia Albanka pracująca dla jednej z ONZ-owskich instytucji.
Siedząc w jednej z kafejek Prisztiny nad poranną niedzielną kawą, przegląda gazety. Międzynarodowi negocjatorzy przyznali, że dalsze rozmowy między Kosowem a Serbią, które do 10. grudnia dawały szanse na kompromis, nie mają sensu – żadna ze stron nie zmieniła swego stanowiska. Popierany przez Rosję Belgrad nie chce słyszeć o niepodległości Kosowa. Premier Serbii Vojislav Kosztunica ostrzega, że ogłoszenie niepodległości będzie „eksperymentem z nieprzewidywalnymi konsekwencjami“.
A jednak Nora Ahmedaj, podobnie jak inni Albańczycy w Kosowie, wie, że już niedługo status Kosowa się zmieni. Rząd ogłosi deklarację niepodległości, uzgadniając to ze Stanami Zjednoczonymi i Unią Europejską, a Kosowo stanie się jednym z europejskich państw. I wiąże z tym duże nadzieje.
Trudno oczekiwać, że stanie się cud. Nie wierzę, że Prisztina, teraz tonąca wieczorem w ciemnościach, nagle rozjarzy się światłami. Ale mam nadzieję, że wreszcie ruszą fabryki i napłyną inwestycje – uśmiecha się Nora Ahmedaj.
Kiedy pyta się Albańczyków w Kosowie, czego spodziewają się po niepodległości, najczęściej słyszy się to samo: ekonomicznego rozwoju.