Francesca Lewis musiała czuć się jak w filmie Disneya, gdy jej koleżanka Talia zaprosiła ją na święta na prywatną wyspę u wybrzeży Panamy. Wyspa należy do ojca Talii, zamożnego biznesmena z Kalifornii Michaela Kleina. W niedzielne przedpołudnie Klein postanowił zafundować dziewczynkom niezwykłą przygodę – mieli przelecieć samolotem nad oddalonym o kilkadziesiąt minut lotu wulkanem Baru.

Ich radość zmieniła się jednak wkrótce w przerażenie. Maleńka cessna 172, którą lecieli wraz z miejscowym pilotem, wpadła w strefę fatalnej pogody. Co dokładnie było przyczyną katastrofy, ustali dopiero specjalna komisja. Wiadomo jedynie, że tuż przed południem samolot zniknął z radarów nad górzystym terenem w prowincji Chirigui. W pierwszy dzień świąt po długich poszukiwaniach mimo ulewnych deszczów i gwałtownych burz, ratownicy odnaleźli miejsce katastrofy – porośnięte gęstym tropikalnym lasem południowe zbocze wulkanu.

Według relacji ratowników samolot roztrzaskał się na kawałki. Klein, jego córka i pilot zginęli na miejscu. Ale ku zaskoczeniu 50-osobowej ekipy ratowniczej Francesca przeżyła katastrofę.Miała złamane ramię i wiele stłuczeń, była też wyziębiona po dwóch dniach spędzonych na wysokości ponad 1000 metrów. Ale żyła i nawet poruszała się o własnych siłach.Rodzice dziewczynki, którzy przez dwa dni drżeli o o życie córki, są już w Panamie. – Mój mąż rozmawiał z nią przez telefon, jej głos brzmiał dobrze – powiedziała agencji AP matka nastolatki.

Piotr Gillert z Waszyngtonu