Serbowie nie przyjdą

– Totalna depresja. Czujemy się jak w więzieniu. Nikt do nas nie przyjeżdża. I nikt stąd nie wyjeżdża, bo nie chcą nas w Europie. Siedzimy i czekamy – skarży się młody Albańczyk spotkany w Prisztinie.

Publikacja: 12.01.2008 04:20

Serbowie nie przyjdą

Foto: Rzeczpospolita

O dręczącym oczekiwaniu mówią w Kosowie wszyscy. Kosowo, formalnie wciąż jedna z serbskich prowincji, będzie w końcu niepodległym państwem. Zacznie się wielka feta, strzelać będą nie tylko korki od szampana, ale i karabiny na wiwat.

Ale to, co dla Albańczyków stanie się pełnym euforii świętem narodowym, dla mieszkającej w Kosowie mniejszości serbskiej będzie narodową tragedią.

Z baz NATO-wskich sił pokojowych wyjadą transportery opancerzone, a międzynarodowe jednostki specjalne policji postawione zostaną w stan gotowości. Prędzej czy później dojdzie do pierwszego incydentu.

– Znajomi mówili mi: to szaleństwo, nie jedź do Kosowa. Ale jestem tu już kilka tygodni i widzę, że żyje się normalnie – młoda kobieta o azjatyckich rysach zwierza się koleżance, z którą siedzi przy kawiarnianym stoliku. Lokal nazywa się Bakery, można tu wypić cappucino i macchiato, zjeść muffina lub croissanta.

To jedno z miejsc, do których chodzą ludzie z UNMIK, czyli ONZ-owskiej administracji Kosowa. W przytulnych wnętrzach można zapomnieć, że jest się w Prisztinie. Nawet jeśli gaśnie światło, co zdarza się i kilka razy w ciągu wieczoru, natychmiast włącza się generator.

– Każdy w Prisztinie przyzwyczaił się do siedzenia przy świecach. Prawda, że żyjemy romantycznie? Cztery godziny dziennie bez prądu to przyzwoita norma – uśmiecha się ironicznie czterdziestokilkuletnia albańska tłumaczka.

Położona na wzgórzach Prisztina to konglomerat ponurych bloków, których parter wzdłuż ulic zajmują sklepy. Sklepów jest zaskakująco dużo – zapchane są tandetnymi ciuchami o bazarowym krzykliwym szyku. Często sklepy nazywają się dumnie Escada lub Boss – zapewne ich właściciele zobaczyli butiki tych firm jako gastarbeiterzy na Zachodzie i wspomnienie lepszego, luksusowego świata przywieźli do siebie.

Kosowo to jeden z najuboższych rejonów Europy. Jednak jego stolica, choć przygnębiająca brzydotą budynków i smrodem brudnych podwórek, nie sprawia wrażenia bardzo biednego miasta. Co kilka kroków w witrynie lokalu można zobaczyć obracające się na ruszcie kebaby, skwierczą smażone na metalowych płytach kotlety, a sprzedawcy podają klientom wypełnione serem lub mięsem placki z francuskiego ciasta.

Nocą miasto tonie w ciemnościach. W czynnych całą dobę lokalach siedzą jednak ludzie. Pieniądze przepływają z rąk do rąk, a źródło ich pochodzenia jest często dość tajemnicze.

Z punktu A przejeżdżam do punktu B. Rozumie pani? Nie mogę się zatrzymać – Ljubinko Todorović patrzy na mnie wymownie, jest zastępcą ombudsmana w Prisztinie. Codziennie rano wychodzi z domu w oddalonej o kilkanaście kilometrów serbskiej enklawie w Graczanicy, wsiada do samochodu i jedzie do pracy. Za ogrodzeniem, którego strzeże strażnik, może czuć się bezpiecznie. Ale przez kilka lat swej pracy ani razu nie wyszedł na obiad do jednego z okolicznych barów.

Wśród pracowników agend międzynarodowych krąży ponura anegdota, jak to w Prisztinie, pod bokiem kontrolujących już wtedy Kosowo sił ONZ, zabito Bułgara, bo wzięto go za Serba.

Linie demarkacyjne w Kosowie przebiegają precyzyjnie i ostatecznie, a na ich straży stoją transportery opancerzone. Serbowie mieszkają w enklawach, opuszczają je rzadko i zazwyczaj po to, by udać się do innej enklawy. Najlepiej poruszać się specjalnymi autobusami, ryzykuje się wtedy co najwyżej, że po drodze zostaną obrzucone kamieniami.

Jeśli ktoś chce się udać tam, gdzie nie kursują autobusy, na przykład grupa wiernych ma pojechać na pielgrzymkę do klasztoru, powinna poprosić o eskortę żołnierzy KFOR. Problemem są nagłe wypadki, niespodziewana choroba, poród. A bez niezbędnej potrzeby i tak nikt nie przechodzi na drugą stronę.

– Było jak zawsze. Musieliśmy zapłacić za tłumacza, bo przyszedł. Ale nie był potrzebny. Serbowie się nie pojawili. Powiedzieli, że obawiają się o swoje bezpieczeństwo – opowiada dwudziestokllkuletni Bardh Shkreli, siedząc w trendowej kafejce Prisztiny. Jedna z agend ONZ wymyśliła sobie seminarium na temat małego biznesu. Założenie było szczytne: biznes zbliża ludzi, razem robią interesy, zaczynają sobie ufać. I to wszystko miało się stać w Kosowskiej Mitrowicy, położonym na północy Kosowa miasteczku symbolu, podzielonym przez rzekę na dwie części – albańską i serbską.

Ale Bardh Shkreli może tylko wzruszyć ramionami. – Wiadomo było, że Serbowie nie przyjdą – powtarza.

Mostu na rzece w Mitrowicy strzegą silne posterunki KFOR, miasto bezustannie patrolują żołnierze, stacjonują w nim też międzynarodowe jednostki specjalne policji, między innymi polska.

A i tak to wszystko nie pomogło, gdy w marcu 2004 r. w rzece utonęli trzej albańscy chłopcy, podobno wepchnięci w jej nurt przez Serbów. Przez cale Kosowo przetoczyła się wówczas fala pogromów, płonęły domy, a sytuację opanowano dopiero po kilku dniach.

Cierpienie jest częścią życia według religii chrześcijańskiej. Nie można go uniknąć – mówi z rezygnacją mnich z klasztoru w Wysokich Deczanach. I dodaje: – Czasem zastanawiam się, czy my, Serbowie, nie zostaliśmy skazani na pokutę. Bo przecież Slobodan Milosević oderwał naród od Boga.

Aby dostać się do położonego u podnóża gór prawosławnego monastyru, trzeba minąć barykadę z betonowych bloków i dwa obłożone workami z piaskiem check-pointy. Za umocnieniami dyżurują uzbrojeni w ciężki sprzęt włoscy żołnierze.

Spowity zasiekami klasztor przypomina twierdzę, bronią go średniowieczne grube mury i współczesne umocnienia. W przylegającym do budynku klasztoru murze widać ślady pocisków – kilka miesięcy temu w nocy klasztor wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO ostrzelano z granatnika– Policja uznała, że atak jest dziełem nieznanych sprawców. Jak zawsze w podobnych przypadkach – mówi towarzyszący nam mnich.

Kiedy idzie się korytarzami klasztoru, można myśleć, że czas się zatrzymał. Ascetyczne wnętrze pamięta kolejne pokolenia mnichów, pożółkłe fotografie w refektarzu pochodzą z początków XX wieku i przedstawiają serbską dynastię Karadżordżewiciów. Jedynym widocznym znakiem nowoczesności jest olbrzymi profesjonalny ekspres do kawy w refektarzu – w końcu to Bałkany i bez filiżanki espresso nie wyobrażają sobie życia nawet mnisi.

Kiedy do refektarza wchodzi majestatyczny władyka Teodozjusz, towarzyszący nam Serbowie przypadają kornie do jego ręki. Władyka spieszy się, nie może rozmawiać. Właśnie przyjechali żołnierze KFOR.

– Konwój jest jak okręt. Albo zdążysz, albo odpływa bez ciebie – wyjaśnia uprzejmie inny mnich, wychodząc z refektarza.

Jak zawsze władykę i towarzyszących mu mnichów będzie eskortować transporter opancerzony i kilka samochodów z żołnierzami z bronią gotową do strzału. Za ubranym w czarny habit Teodozjuszem jak cień podąża inna czarna postać. Olbrzymi komandos, Czech, stanowi osobistą ochronę władyki. Kiedy idzie twardym krokiem przez refektarz, sprawia wrażenie cyborga stworzonego do walki. Głową niemal dotyka portalu średniowiecznych drzwi, władyka jest bardzo wysoki, a on przecież musi w krytycznym momencie przykryć go własnym ciałem.

Wielki żelazny klucz obraca się w zamku i czternastowieczna cerkiew położona na środku klasztornego dziedzińca staje otworem. Widok zapiera dech w piersiach. To banalne określenie, ale co innego można poczuć i powiedzieć, gdy z tysiąca fresków, bo tyle wymalowali tu średniowieczni mistrzowie, spoglądają postaci świętych?

Ciężki kamienny sarkofag kryje zwłoki króla Stefana Deczańskiego, który ufundował klasztor jako wotum dziękczynne za odzyskanie wzroku.

– Co tydzień otwieramy sarkofag. Ciało króla jest nietknięte rozkładem, ręce wyglądają, jakby pochowano go wczoraj. To jeden z cudów – mówi Luka, towarzyszący nam młody mnich. Opowiada o cudach tak samo wyważonym tonem jak wtedy, gdy objaśnia symbolikę barw na malowidłach czy szczegóły architektury.

– Niedawno doznała tu uzdrowienia chora psychicznie młoda muzułmanka, którą rodzina przywiozła w tajemnicy z Pecu. Modliliśmy się w jej intencji – opowiada Luka.

Kiedyś do klasztoru ciągnęły pielgrzymki z całej Serbii. Dziś to miejsce kultu jest ciche, rzadko zjawiają się przybysze z zewnątrz. W klasztorze mieszka trzydziestu młodych znakomicie wykształconych mnichów.

Malują ikony, tłumaczą książki z obcych języków i wydają je w swym wydawnictwie. To intelektualna elita prawosławnej Cerkwi.

– Jesteśmy w izolacji, ale to nie jest najważniejsze – mówi Luka. – W innych klasztorach w Kosowie zawsze było gorzej. Już po tym, jak Kosowo stało się protektoratem ONZ, Albańczycy spalili ponad sto cerkwi i klasztorów.

Uśmiecha się lekko: – Wysokie Deczany zawsze chronił król Stefan i żołnierze. Tak było w czasach końca imperium ottomańskiego, kiedy przydzielono nam tureckich żołnierzy. Tak też było podczas II wojny światowej. Podobnie jak dziś chronili klasztor Włosi. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i nie zwracać na to uwagi. Jesteśmy w klasztorze w końcu po to, by zbawić swoje dusze.

Na ekranie telewizora zamaskowana postać zniekształconym elektronicznie głosem wygłasza jakieś oświadczenie. Trochę wygląda to jak w al Dżazirze, gdy terroryści nadają swój przekaz. Ale to kosowska telewizja, i za chwilę na ekranie nie widać egzekucji oraz spadających głów, a jedynie gadające głowy. Zaczyna się dyskusja publicystów.

Kiedy następnego dnia zjawiam się w biurze ombudsmena w Prisztinie, korzystam z okazji, by dowiedzieć się czegoś więcej.

– To takie lokalne, specyficzne problemy – lakonicznie mówi miejscowy prawnik. Rozmowa z nim przypomina przesłuchanie niechętnego świadka. Czy dobrze zrozumiałam, że był to zamaskowany przedstawiciel terrorystycznej Albańskiej Narodowej Armii? Tak, dobrze pani zrozumiała – odpowiada prawnik. – I że mówił, iż Albańczycy nigdy nie pogodzą się z ewentualną eksterytorialnością prawosławnych klasztorów w Kosowie? – Tak, to właśnie mówił.

Sytuacja wygląda dziwnie. Porozumiewamy się przez tłumacza, młodego Roma, też z biura ombudsmana.

Kiedy razem z prawnikiem jeździłam po serbskich enklawach w Kosowie, skręcałam się z frustracji, gdy okazało się, iż nie mówi żadnym językiem prócz serbskiego. Najwyraźniej chciał mi przekazać wiele rzeczy – patrzył wymownie, wznosił oczy ku niebu i pokazywał okoliczne pola, mówiąc „murder”, „kiilings”, jedne z niewielu angielskich słów, jakie znał. Historie, które chciał opowiedzieć, były tuż obok, lecz niedostępne.

I takie już pozostały, bo w towarzystwie kolegi ze swej instytucji stracił ochotę, by je opowiedzieć.

– Z uwagi na moje stanowisko nie mogę wypowiadać się na ten temat – recytował tłumacz, przekazując odpowiedź na kolejne pytanie. W końcu powiedziałam mu, że taka rozmowa nie ma sensu. Zaproponowałam, by on sam opowiedział mi chociaż, na czym polegała dyskusja w telewizji. Z trudem ukrył panikę.

– To może ja lepiej przetłumaczę pytanie koledze – odpowiedział, by po chwili powtórzyć raz jeszcze: „to takie lokalne, specyficzne problemy”.

Kiedy ktoś w Kosowie zaczyna zdanie od „Nie jestem rasistą”, wiadomo, co powie dalej.

– Nie jestem rasistką, ale dlaczego ludzie z Pakistanu i innych państw, gdzie demokracja jest dość wątpliwa, mają nas uczyć, jak żyć? – pyta trzydziestokilkuletnia Albanka Nora Ahmedaj. Poznaję ją w Bakery w Prisztinie, gdy czeka na znajomych. Wtedy właśnie po raz pierwszy słyszę monolog, który później wygłaszać będą inni moi rozmówcy. Jego nieodłączną częścią są gniewne tyrady skierowane przeciwko żółtym i czarnym przedstawicielom ONZ. Ich obecność najwyraźniej rani dumę Albańczyków z Kosowa, czują się zlekceważeni jak ubodzy krewni europejskiej rodziny, do których ta przyznaje się niechętnie.

– Byłoby nam łatwiej zaakceptować fakt, że Kosowo jest protektoratem UE – przyznaje Nora. – Poza tym to z Azjatami związane są najobrzydliwsze historie, jakie dzieją się Kosowie. To indyjscy policjanci gwałcili niepełnosprawne umysłowo kobiety. Jest zresztą wiele brzydkich rzeczy, o których mówi się u nas, a są starannie tuszowane.

Jeśli kiedyś powstanie prawdziwa historia Kosowa jako protektoratu ONZ, to wiele rozdziałów trzeba będzie poświęcić korupcji. Opisać, jak zdefraudowane fundusze transferowano do szwajcarskich banków, pokazać projekty, w których prawdziwe były tylko pieniądze, płynące na ich sfinansowanie. Pasjonującą lekturą byłyby też fragmenty poświęcone ciemnym interesom robionym przez ONZ-owskich funkcjonariuszy z albańskim światem przestępczym.

– Kosowo to dla urzędników ONZ złoty interes. Mają świetne posady, legalne i nielegalne dochody. Czy wie pani, dlaczego kosowskie telefony komórkowe mają operatora z Luksemburga? Tak się dziwnie składa, że jest on znajomym szefa francuskiej dyplomacji Bernarda Kouchnera, który parę lat temu był szefem ONZ-owskiej administracji w Kosowie – mówi Nora Ahmedaj, wstając od stolika. Na pożegnanie wręcza służbową wizytówkę. Pod niebieskim symbolem kuli ziemskiej widnieje nazwa jednej z agend ONZ.

O dręczącym oczekiwaniu mówią w Kosowie wszyscy. Kosowo, formalnie wciąż jedna z serbskich prowincji, będzie w końcu niepodległym państwem. Zacznie się wielka feta, strzelać będą nie tylko korki od szampana, ale i karabiny na wiwat.

Ale to, co dla Albańczyków stanie się pełnym euforii świętem narodowym, dla mieszkającej w Kosowie mniejszości serbskiej będzie narodową tragedią.

Pozostało 97% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019