Na ekranie telewizora zamaskowana postać zniekształconym elektronicznie głosem wygłasza jakieś oświadczenie. Trochę wygląda to jak w al Dżazirze, gdy terroryści nadają swój przekaz. Ale to kosowska telewizja, i za chwilę na ekranie nie widać egzekucji oraz spadających głów, a jedynie gadające głowy. Zaczyna się dyskusja publicystów.
Kiedy następnego dnia zjawiam się w biurze ombudsmena w Prisztinie, korzystam z okazji, by dowiedzieć się czegoś więcej.
– To takie lokalne, specyficzne problemy – lakonicznie mówi miejscowy prawnik. Rozmowa z nim przypomina przesłuchanie niechętnego świadka. Czy dobrze zrozumiałam, że był to zamaskowany przedstawiciel terrorystycznej Albańskiej Narodowej Armii? Tak, dobrze pani zrozumiała – odpowiada prawnik. – I że mówił, iż Albańczycy nigdy nie pogodzą się z ewentualną eksterytorialnością prawosławnych klasztorów w Kosowie? – Tak, to właśnie mówił.
Sytuacja wygląda dziwnie. Porozumiewamy się przez tłumacza, młodego Roma, też z biura ombudsmana.
Kiedy razem z prawnikiem jeździłam po serbskich enklawach w Kosowie, skręcałam się z frustracji, gdy okazało się, iż nie mówi żadnym językiem prócz serbskiego. Najwyraźniej chciał mi przekazać wiele rzeczy – patrzył wymownie, wznosił oczy ku niebu i pokazywał okoliczne pola, mówiąc „murder”, „kiilings”, jedne z niewielu angielskich słów, jakie znał. Historie, które chciał opowiedzieć, były tuż obok, lecz niedostępne.
I takie już pozostały, bo w towarzystwie kolegi ze swej instytucji stracił ochotę, by je opowiedzieć.
– Z uwagi na moje stanowisko nie mogę wypowiadać się na ten temat – recytował tłumacz, przekazując odpowiedź na kolejne pytanie. W końcu powiedziałam mu, że taka rozmowa nie ma sensu. Zaproponowałam, by on sam opowiedział mi chociaż, na czym polegała dyskusja w telewizji. Z trudem ukrył panikę.
– To może ja lepiej przetłumaczę pytanie koledze – odpowiedział, by po chwili powtórzyć raz jeszcze: „to takie lokalne, specyficzne problemy”.
Kiedy ktoś w Kosowie zaczyna zdanie od „Nie jestem rasistą”, wiadomo, co powie dalej.
– Nie jestem rasistką, ale dlaczego ludzie z Pakistanu i innych państw, gdzie demokracja jest dość wątpliwa, mają nas uczyć, jak żyć? – pyta trzydziestokilkuletnia Albanka Nora Ahmedaj. Poznaję ją w Bakery w Prisztinie, gdy czeka na znajomych. Wtedy właśnie po raz pierwszy słyszę monolog, który później wygłaszać będą inni moi rozmówcy. Jego nieodłączną częścią są gniewne tyrady skierowane przeciwko żółtym i czarnym przedstawicielom ONZ. Ich obecność najwyraźniej rani dumę Albańczyków z Kosowa, czują się zlekceważeni jak ubodzy krewni europejskiej rodziny, do których ta przyznaje się niechętnie.
– Byłoby nam łatwiej zaakceptować fakt, że Kosowo jest protektoratem UE – przyznaje Nora. – Poza tym to z Azjatami związane są najobrzydliwsze historie, jakie dzieją się Kosowie. To indyjscy policjanci gwałcili niepełnosprawne umysłowo kobiety. Jest zresztą wiele brzydkich rzeczy, o których mówi się u nas, a są starannie tuszowane.
Jeśli kiedyś powstanie prawdziwa historia Kosowa jako protektoratu ONZ, to wiele rozdziałów trzeba będzie poświęcić korupcji. Opisać, jak zdefraudowane fundusze transferowano do szwajcarskich banków, pokazać projekty, w których prawdziwe były tylko pieniądze, płynące na ich sfinansowanie. Pasjonującą lekturą byłyby też fragmenty poświęcone ciemnym interesom robionym przez ONZ-owskich funkcjonariuszy z albańskim światem przestępczym.
– Kosowo to dla urzędników ONZ złoty interes. Mają świetne posady, legalne i nielegalne dochody. Czy wie pani, dlaczego kosowskie telefony komórkowe mają operatora z Luksemburga? Tak się dziwnie składa, że jest on znajomym szefa francuskiej dyplomacji Bernarda Kouchnera, który parę lat temu był szefem ONZ-owskiej administracji w Kosowie – mówi Nora Ahmedaj, wstając od stolika. Na pożegnanie wręcza służbową wizytówkę. Pod niebieskim symbolem kuli ziemskiej widnieje nazwa jednej z agend ONZ.