W poniedziałek rozpoczęła się w Izbie Gmin najważniejsza debata na temat Unii Europejskiej od wielu lat. Potrwa kilka tygodni, ale już pierwszy dzień pokazał, że emocje będą ogromne. Sprawa ratyfikacji unijnego traktatu podzieliła nawet rządzącą Partię Pracy.
Rząd Gordona Browna chce przyjąć dokument podczas głosowania w parlamencie, gdzie ma sporą większość, ale część jego ugrupowania zażądała referendum. – Na razie to nie jest wielki rozłam, bo referendum chce 18 laburzystów. Ale trudno przewidzieć, jak będzie się rozwijać sytuacja wraz z rozwojem debaty na temat traktatu – mówi „Rz” prof. Rodney Barker, politolog z London School of Economics.
Dokument, który ma usprawnić funkcjonowanie Unii, został podpisany przez unijnych przywódców w Lizbonie w grudniu zeszłego roku. Zanim wejdzie w życie, musi być ratyfikowany przez wszystkie państwa członkowskie.
Brytyjscy konserwatyści domagają się referendum, ale premier Brown woli przeprowadzić głosowanie w parlamencie, bo jak wynika z badań przeprowadzonych przez „Financial Times”, 51 procent Brytyjczyków jest przeciwnych traktatowi. Brown przekonuje, że referendum nie jest konieczne, ponieważ dokument nie ma nic wspólnego z unijną konstytucją, którą w 2005 roku odrzucili Francuzi i Holendrzy. Nie wspomina o unijnych symbolach, takich jak flaga czy hymn, a Wielka Brytania wynegocjowała sobie w nim kilka ustępstw.
Jednak Komisja Spraw Zagranicznych Izby Gmin zdominowana przez laburzystów w opublikowanym w niedzielę raporcie stwierdziła, że traktat lizboński praktycznie nie różni się od eurokonstytucji. Zdaniem polityków zasiadających w komisji rząd przekazuje większe kompetencje w ręce Brukseli, m.in. w dziedzinie polityki zagranicznej, i zbyt słabo skonsultował to z parlamentem. Dlatego nie tylko opozycja, ale także część polityków Partii Pracy chce rozliczyć swoich liderów z obietnicy, że każdy traktat, który będzie odbierał krajowi część suwerenności, zostanie poddany pod narodowe głosowanie.