Komentator ocenia, że "politycy niepotrzebnie angażują swoje żony w kampanię wyborczą, czyniąc to z rosnącą i niepokojącą regularnością". Przypomina, że w czasie wrześniowych konwencji partyjnych zarówno John McCain jak i Barack Obama poprosili małżonki o wygłoszenie mów w kluczowych momentach zgromadzeń. W cennym czasie, który - zdaniem dziennikarza - powinien być poświęcony na prezentację Amerykanom programów wyborczych. Zamiast tego - żony opowiadały o mężach.
W kolejnych dniach Michelle Obama i Cindy McCain udzielały na prawo i lewo szumnie komentowanych wywiadów, skupiając czasem na sobie więcej uwagi niż sami kandydaci. "Tak, to fascynujące poznać bliżej przyszłą pierwszą damę, ale co to ma do rzeczy z punktu widzenia kampanii?" - pyta dziennikarz. "Straciliśmy poczucie proporcji. Małżonek polityka powinien być nieliczącym się czynnikiem. To prawda, obowiązki prezydenckiej żony przestały się ograniczać do ładnej prezencji na oficjalnych przyjęciach. Ale pozwalając na to, by rozpraszały nas doniesienia o poglądach Michelle i Cindy, zmieniamy wybory w plebiscyt popularności" - zauważa na łamach gazety.
"Mam nadzieję, że politycy - tak jak specjaliści innych zawodów - nie są podkomendnymi swych małżonków. Bo jeśli tak by było, trzeba by poprosić właśnie małżonka o kandydowanie i na niego głosować. W kampanii wyborca powinien zastanawiać się nad charakterem, doświadczeniem i wizją kandydata, a nie osoby, którą poślubił. (...) Gdybyście rozmawiali z prawnikiem, a ten po udzieleniu wam porady poprosiłby żonę o wypowiedź - co byście sobie pomyśleli?" - pyta Bell.
I konkluduje: "Traktujmy politykę poważniej niż sport czy rozrywkę. Skupmy się na faktach dotyczących kandydata, ignorujmy banialuki".