Rz: Ta kampania wyborcza wydawała się jeszcze mniej widoczna i cichsza niż poprzednie. Dlaczego?
Aleksander Milinkiewicz: Taka jest polityka władz. Debata kandydatów byłaby znacznie ciekawsza niż pięciominutowe, telewizyjne wystąpienia „gadających głów”, ale władze na to nie zezwoliły. Plakaty wyborcze można było wywieszać tylko w nielicznych, wyznaczonych miejscach, a gdzie indziej – za zgodą władz. W państwowych gazetach nie było żadnej, politycznej dyskusji. To też decyzja „góry”. Ale jest jeszcze inny problem.
Zjeździłem cały kraj, uczestniczyłem wspólnie z kandydatami w spotkaniach przedwyborczych. I słyszałem, jak ludzie mówią, że wybory nic nie zmienią, bo i tak parlament nic nie może. Najważniejsze decyzje podejmuje przecież jeden człowiek...
Czy sądzi pan, że jacyś przedstawiciele opozycji znajdą się w parlamencie?
Ponieważ przedstawiciele opozycji praktycznie są nieobecni w lokalnych komisjach wyborczych, więc trudno uwierzyć, że głosy będą liczone uczciwie. Najprawdopodobniej deputowani zostaną po prostu wyznaczeni i trudno wykluczyć, że znajdą się wśród nich opozycjoniści. Jeśli tak będzie, to ze względu na obserwatorów z UE. Władzom bardzo zależy na przywróceniu współpracy z Unią. Chodzi o stworzenie pozorów demokracji. Ale jeśli ktokolwiek z opozycji deputowanym zostanie, będzie to krok naprzód. Ludzie ci uzyskają inny status, będą mogli kontrolować poczynania administracji, organizować legalne spotkania. A więc robić to wszystko, czego my nie możemy.