Lech Wałęsa miał wylecieć do Caracas w piątek i spędzić tam czas do wtorku. Zaprosiły go dwie organizacje związane z byłymi więźniami politycznymi: fundacja Justicia Libre oraz Damy w Bieli. Wizyta miała być prywatna. – Nie planowaliśmy żadnych wieców, wystąpień publicznych ani oficjalnych spotkań – zapewnia „Rz” prezes Fundacji Lecha Wałęsy Piotr Gulczyński.
Były prezydent miał się spotkać przede wszystkim z osobami, które kiedyś odwiedzały Polskę i są zainteresowane prawami człowieka i demokracją. Termin wizyty znany był od miesięcy. Podobno to przypadek, że zbiegł się z ciszą wyborczą przed niedzielnym referendum w sprawie zmian w konstytucji, które pozwoliłyby rządzić Chavezowi bez końca. Chavez uznał jednak, że Wałęsa przyjeżdża, by otwarcie wspierać opozycję, i zapowiedział, że otrzyma on zakaz wjazdu do Wenezueli. Dzień później Caracas zmieniło zdanie: Wałęsa może przyjechać, ale władze będą się uważnie przyglądać jego działaniom.
– Uznaliśmy, że mamy do czynienia z niepoważnym partnerem, który niepoważnie traktuje gościa zagranicznego. Jego buńczuczna reakcja wystawia temu reżimowi świadectwo. Nie było też żadnych przeprosin ani zaprzeczenia – mówi Gulczyński. Rekomendację, by w takiej sytuacji Lech Wałęsa zrezygnował z wizyty, wystawił nawet MSZ. – Zrezygnowaliśmy. Trudno – przyznaje prezes.
Wałęsa nie ma szczęścia do Wenezueli. Rok temu nie przyjechał na konferencję dotyczącą demokracji na uniwersytecie w Caracas, gdyż władze uznały, że nie mogą zapewnić mu bezpieczeństwa. W 2007 roku nazwał Chaveza cynikiem i powiedział: – Musi zapłacić za to, co robi.