Nosił mundur Waffen SS, był uzbrojony, zajmował się pilnowaniem Żydów i prowadził ich do komory gazowej – takie zeznanie obciążające Johna Demjaniuka złożył kilka lat po wojnie sowieckim śledczym Ignat Danilczenko, nieżyjący już strażnik z Sobiboru. W czwartek zostało ono odczytane na sali sądu w Monachium, gdzie toczy się proces poszlakowy 90-letniego Johna Demjaniuka oskarżonego o to, że jako strażnik w Sobiborze, uczestniczył w likwidacji 28 060 więźniów.
Zdaniem obrony zaprotokołowane w 1949 roku przez sowieckich śledczych z NKWD zeznania Danilczenki oraz innych osób nie mają żadnej wartości procesowej, zostały bowiem wymuszone za pomocą tortur. – Jest to bardzo prawdopodobne i dlatego zeznania te nie powinny być traktowane jako dowody winy mojego klienta – udowadniał Ulrich Busch, adwokat oskarżonego.
Busch jest przekonany o niewinności Demjaniuka i podkreśla, że oskarżony nie popełnił żadnych zbrodni nie tylko w Sobiborze, ale nie jest też „Iwanem Groźnym” z Treblinki.
Demjaniuk stanął już przed sądem w Izraelu, gdzie został skazany na karę śmierci. W więzieniu spędził osiem lat, z czego pięć w oczekiwaniu na wykonanie wyroku. Został jednak uniewinniony przez izraelski Sąd Najwyższy, gdyż w moskiewskich archiwach znaleziono dokumenty podające w wątpliwość to, że był rzeczywiście bestialskim oprawcą z Treblinki. Otrzymał ponad 300 tys. dolarów odszkodowania od rządu Izraela i wrócił do USA, gdzie dwa lata temu został pozbawiony obywatelstwa, bo we wniosku imigracyjnym zataił swoją nazistowską przeszłość. Przekazany do Niemiec, trafił na ławę oskarżonych za zbrodnie w Sobiborze.
Protokoły zeznań strażników z Sobiboru wydają się obecnie jednym z głównych dowodów jego winy. Problem w tym, że nawet niemieccy eksperci nie wykluczają, iż zeznania te mogły zostać wymuszone przez NKWD za pomocą tortur. – Należy je traktować z największą ostrożnością – mówił w marcu tego roku w sądzie profesor Dieter Pohl, ekspert z monachijskiego Instytutu Historii Najnowszej. Jego zdaniem nie można wykluczyć, że strażnicy z Sobiboru mówili śledczym wszystko, czego ci od nich oczekiwali. – Nie natrafiłem osobiście na tego rodzaju protokoły, ale mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie mogło być – tłumaczy w rozmowie z „Rz” Andreas Nachama, szef berlińskiego muzeum Topografia Terroru.