Turcja początkowo krytykowała ataki sojuszników na siły Muammara Kaddafiego, mimo że jest członkiem NATO. A nawet, kiedy w lipcu uznała Narodową Radę Libijską, nie zerwała kontaktów z reżimem. – Byliśmy w dobrych stosunkach zarówno z przywódcami powstania, jak i z Kaddafim. Teraz trzeba jak najszybciej zakończyć rozlew krwi. Najważniejsze jest dobro mieszkańców Libii – mówi „Rz" turecki wicepremier Ali Babacan.
Sygnałem, że Turcja zmienia front, była wtorkowa wizyta szefa tureckiej dyplomacji w stolicy powstańców Bengazi. Ahmet Davutoglu był pierwszym politykiem z kraju NATO, który pojawił się w Libii po zdobyciu Trypolisu. Przypomniał, że Turcja przekazała 300 mln dol. powstańczym władzom. Ankara nie poparła jednak interwencji, bojąc się, że zaszkodzi to jej interesom.
– W chwili wybuchu rebelii w Libii pracowało 25 tysięcy Turków. Tureckie inwestycje niespłacone przez Kaddafiego szacowane są na 30 miliardów dolarów – tłumaczy Semih Idiz, komentator dziennika „Milliyet". Zdaniem analityków turecki sprzeciw mógł być też reakcją na przejęcie inicjatywy w Libii przez Francję, która blokuje aspiracje członkowskie Turcji w UE.
Władze w Ankarze od kilku lat koncentrują się na zacieśnianiu współpracy z sąsiadami. Rządząca Turcją od 2002 roku Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) uznała za cel strategiczny zmniejszenie groźby konfliktu w krajach ościennych i ożywienie współpracy gospodarczej. Zaczęła odbudowywać relacje z Syrią i Iranem, za co krytykował ją Zachód.
– Turcja poszerzała swe wpływy w regionie, aby zwiększyć możliwości na arenie międzynarodowej. Nawet jeśli nieco zboczyła z prozachodniego kursu, to po załamaniu się współpracy z Syrią i zamieszaniu w regionie zapewne powróci do poprzedniej polityki – mówi Semih Idiz.