Fragmenty tekstu z archiwum tygodnika "Plus Minus"
Dlaczego pojęcie zdrady wydaje się na wymarciu w niektórych krajach, a odżywa w innych? Szukając odpowiedzi na to pytanie, warto sięgnąć do historii. Angloamerykańska kategoria zdrady, po raz pierwszy zdefiniowana w XIV w. przez parlament angielski, obejmuje szerokie spektrum czynów zagrażających Koronie. Sama myśl o zabiciu króla, określona jako spiskowanie myślą lub czynem, podlegała karze śmierci. Dorzucono do tego fałszowanie pieniądza i gwałt popełniony na królowej (czyli zbrodnię skalania dynastii domieszką obcej krwi), aby nic nie zagrażało bezpieczeństwu bitego przez monarchę pieniądza ani jego rodu.
Głównym zarzutem w oskarżeniu o zdradę było prowadzenie wojny przeciw królowi - z pewnym zastrzeżeniem ograniczającym kwalifikację tego przestępstwa. Zdrajcą może być tylko ten, kto był zobowiązany do lojalności. Francuzi nie mieli tego obowiązku wobec angielskiej Korony: podlegali mu tylko Anglicy. Zatem jedną z przesłanek zaistnienia zdrady, uznawaną praktycznie wszędzie, jest to, że tylko obywatele i osoby mające w danym państwie miejsce stałego pobytu mogą dopuścić się zdrady. Ten, kto rozmyślnie zabija cudzoziemca, jest winien morderstwa. Natomiast z samej definicji wynika, że osoba niezobowiązana do lojalności wobec obcego państwa nie może popełnić zdrady.
Amerykanie, którzy podpisali Deklarację Niepodległości, będąc obywatelami brytyjskimi, byli winni zdrady jako prowadzący wojnę przeciw królowi Jerzemu III. Zrozumiałe, że wywalczywszy niepodległość i uniknąwszy ścigania, ograniczyli czternastowieczną definicję. O tym, czy i w jakim zakresie obawiali się zdrady, świadczy zapis w amerykańskiej konstytucji, który ogranicza zbrodnię zdrady do prowadzenia wojny i do słynnego sformułowania zaczerpniętego ze starej angielskiej ustawy: "trwanie przy wrogu, udzielanie mu pomocy i otuchy".
To sformułowanie jest wystarczająco szerokie, by pomieścić praktycznie każde działanie sprzyjające obcemu państwu, lecz Amerykanie niechętnie korzystają z własnej, niezwykle pojemnej definicji zdrady. Świadczy o tym dyskusja na temat zasadności postawienia przed sądem Johna Walkera, Kalifornijczyka, który walczył w Afganistanie po stronie Talibów. Nie ulega wątpliwości, że Walker trwał przy wrogu, udzielając mu znacznie większego wsparcia niż tylko pomocy i otuchy - a mimo to Amerykanie nie palą się do napiętnowania go jako zdrajcy. Być może zostanie skazany na karę więzienia za udzielanie pomocy terrorystom, lecz jego przeniewierstwo nie budzi szczególnej niechęci. Bezpieczne państwa nie boją się nielojalności. To państwa niemające poczucia bezpieczeństwa są bardziej wyczulone na niewierność. Związek Radziecki, państwo o wątłej legitymacji, zawsze bał się nielojalności. Nazywano ją zdradą ojczyzny, rozciągając tę kategorię, należącą do języka wysokiej moralności, na pomniejsze przewiny, takie jak nielegalny wyjazd z kraju. Każdy, kto narażał wewnętrzne bezpieczeństwo Związku Radzieckiego, uznawany był za zdrajcę zasługującego na śmierć.