Trasa nie jest długa – ta najczęściej wybierana przez szmuglerów wynosi około 120 km. Cena za rejs z Afryki w jedną stronę to zwykle 2 tys. euro. Choć gwarancji na dotarcie do Europy nie ma, od początku roku w taką podróż wybrało się ponad 30 tys. ludzi. Co dziesiąty – nie przeżył.

– Region Morza Śródziemnego staje się cmentarzem Europy – twierdzi premier Malty Joseph Muscat i podkreśla, że europejscy politycy wprawdzie rozmawiają o problemie imigracji, ale „to tylko słowa”. – Mówią głównie o zaostrzeniu lub rozluźnieniu polityki imigracyjnej, podczas gdy to nie rozwiązuje problemu. Naszym zmartwieniem są przede wszystkim ludzie, którzy giną na tonących łodziach – podkreślał Muscat w wywiadzie dla BBC. Gdy w sobotę mówił, te słowa trwały poszukiwania w Cieśninie Sycylijskiej – w piątek zatonął tam statek z 300 nielegalnymi imigrantami, głównie Palestyńczykami i Syryjczykami. Utonęły co najmniej 34 osoby. Tego samego dnia pod Sycylią włoska straż przybrzeżna wyśledziła łódź z kolejnymi 500 imigrantami. Wkrótce potem Egipcjanie ze statku, który zaczął iść na dno zaraz po wyjściu z portu w Aleksandrii uratowali 116 osób płynących w kierunku Europy. 12 osób zginęło.

UNHCR, agenda ONZ zajmująca się uchodźcami, alarmuje, że ludzi próbujących się dostać drogą morską na Stary Kontynent było od początku roku dwa razy więcej niż w 2012 r. i nie są to, jak w latach ubiegłych, imigranci uciekający przed biedą, ale głównie ofiary wojen, konfliktów i głodu. – Udaje im się uciec przez kulami czy bombami, by zginąć, zanim zdążą poprosić o azyl – mówił szef UNHCR Antonio Guterres, podkreślając, że nic nie zapowiada, by ta fala miała się zmniejszyć. Tylko w Egipcie zarejestrowało się 70 tys. Syryjczyków, dla większości których to tylko krótki przystanek w podróży do Europy. Część z nich wybierze drogę morską.

„Jakie rozmiary ma mieć cmentarz na mojej wyspie?” – pytał w liście otwartym do UE burmistrz Lampedusy, włoskiej wysepki uważanej przez tysiące imigrantów za bramę do europejskiego raju, bo leży ona bliżej Tunezji (113 km) niż Włoch (176 km) i zwykle to tam szmuglerzy kierują swych „klientów”. Od lutego Giusi Nicolini odpowiedzi się nie doczekał, podobnie jak reakcji Brukseli na dramat, jaki rozgrywa się na południowych granicach UE. Gdy półtora tygodnia temu pod Lamepedusą zatonął statek z ponad 500 imigrantami z Afryki, z których utonęło 362 (tyle ciał znaleziono, ale bilans wciąż może być niepełny) nagle zrobiło się głośno o największym kryzysie humanitarnym na kontynencie. Szybko pojawiły się propozycje, by rejon od Cypru po Hiszpanię objąć patrolami Frontexu (Europejskiej Agencji Zarządzania Współpracą Operacyjną na Granicach Zewnętrznych Państw Członkowskich UE), a przewodniczący Komisji Europejskiej zapowiedział wyasygnowanie na pomoc dla Włochów dodatkowych 30 mln euro. Za półtora tygodnia temat imigracji pojawi się także na szczycie UE.

Problem w tym, że każde państwo unii prowadzi własną politykę imigracyjną, a tym, co je łączy, jest przede wszystkim rozporządzenie Dublin II. Zgodnie z jego zapisami państwo członkowskie, w którym nielegalny imigrant przekroczył granicę, jest odpowiedzialne za rozpatrzenie jego wniosku o azyl. Na zmianę tych właśnie przepisów najbardziej nalegają Włosi, Hiszpanie i Grecy, których najmocniej obciąża napływ uchodźców, ale kraje północy już zapowiedziały, że się na to nie zgodzą. Wczoraj rząd Włoch ogłosił, że nie czekając na decyzje UE, zaczyna od dziś samodzielnie patrolować szlaku wodny z północnej Afryki do Europy.