1 sierpnia termin właściwie minął, ale w swych kalendarzach pominęły go liczne państwa członkowskie UE. W tym terminie miały przedstawić swoich kandydatów do nowej Komisji Europejskiej, ale to nie nastąpiło. Szef przyszłej KE liczył, że będzie wśród tych kandydatów sporo kobiet, ale w tym też się przeliczył.
Do tej pory z 28 stanowisk komisarzy UE tylko 9 było zajmowanych przez kobiety, co odpowiada kwocie 33 proc. Juncker chciałby utrzymać swoją ekipę co najmniej na tym samym poziomie. Generalnie UE chciałaby, aby do roku 2020 co najmniej 40 proc. stanowisk menadżerskich w gospodarce obsadzonych było przez kobiety, czyli byłoby dobrze, gdyby Bruksela sama dała dobry przykład.
Rzeczniczka Junckera Natasza Bertraud zaznaczyła, że jej szef "bardzo się stara, by parytet rósł". Jeszcze przed tygodniem ostrzegała jednak, że powołanie nowego składu Komisji Europejskiej może się przeciągnąć, jeżeli nie będzie odpowiedniej liczby kandydatek. Wedle dotychczas znanych nominacji Juncker może liczyć na cztery kobiety, góra sześć. W grę wchodzą Federica Mogherini (Włochy), Kristalina Georgieva (Bułgaria), Cecilia Malmström (Szwecja) i Vera Jourova (Czechy), ewentualnie jeszcze Connie Hedegaard (Dania) i polityk ze Słowenii, która musi dostać oficjalną nominację.
Groźby ze strony Parlamentu
To zdecydowanie za mało, zgrzytał zębami wybrany ponownie na stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Martin Schulz, grożąc, że Parlament w czasie finalnego głosowania w październiku, kiedy przyjęty miałby zostać skład KE, tego składu nie zaakceptuje, jeżeli kwota kobiet nie byłaby przynajmniej na obecnym poziomie. "Nie przepuścimy Komisji z trzema kobietami", podkreślał w licznych wywiadach dla prasy.
Martin Schulz, który wraz z Junckerem startował także do stanowiska szefa KE, obiecywał wręcz prawdziwy, 50-procentowy parytet kobiet, jeżeli zostałby wybrany. Parlament Europejski może się przy tym zawsze powołać na to, że po ostatnich wyborach parlamentarnych w maju br. udział procentowy posłanek wzrósł nawet nieco, do 36 proc.