Chwilę później obok meczetu przechodzi pochód drużyn skautowych katolickich i prawosławnych, niektóre wyglądają jak przeniesione z wysp brytyjskich – nie chodzi tylko o mundury, ale i o kobzy, w które dmą młodzi Palestyńczycy.
Starymi kamiennymi uliczkami biegnącymi w kierunku Placu Żłóbka zmierzają też rodziny konserwatywnych muzułmanów, kobiety skromnie ubrane, z chustami dokładnie zakrywającymi włosy. Dla nich prowokująco mogą wyglądać wystawione przed wieloma barami butelki alkoholu. Sprzedaje się tu nawet wino grzane, choć klientów można się spodziewać, gdy nadejdzie chłodna noc.
Generacja odciętych od Jerozolimy
- Nastrój jest radosny, beztroski, świąteczny, ale w sercach wielu miejscowych chrześcijan jest lęk, obawa i gniew – mówi mi ksiądz katolicki, Włoch, mieszkający w Betlejem od pięciu lat. Lęk o przyszłość wyznawców Chrystusa w miejscu, gdzie się urodził. Obawa o bezpieczeństwo. Gniew na Izraelczyków, którzy nie pozwalają wielu miejscowym na normalne poruszanie się poza miasto, czyli przejście przez izraelski punkt kontroli na drugą stronę izraelskiego muru.
- Tylko dwa procent mieszkańców Betlejem ma stałą przepustkę, pozwalającą im na dojazd do pracy, głównie do Jerozolimy – podkreśla w rozmowie z rp.pl Wera Ghatas Babun, burmistrz Betlejem. Do Jerozolimy jest z Betlejem 10 km, nowe izraelskie osiedla wzniesione na przedmieściach Jerozolimy widać z okolic Placu Żłóbka gołym okiem.
- Jesteśmy ofiarami niewypowiedzianej wojny. Mamy już jeden mur, na północy, grozi nam budowa następnego. Mur przerwał drogę dla wiernych między Bazyliką Narodzenia Pańskiego w naszym mieście a Bazyliką Grobu Pańskiego w Jerozolimie. - Mamy już całe, najmłodsze pokolenie, które w ogóle nie było na Starym Mieście w Jerozolimie. To generacja palestyńskich chrześcijan z Betlejem odciętych od Jerozolimy – denerwuje się pani burmistrz.