Jeszcze na początku tygodnia burmistrz Nowego Jorku de Blasio w otoczeniu swoich współpracowników i przedstawicieli NWS (National Weather Service), głównej służby meteorologicznej USA ostrzegał mieszkańców wielkich metropolii na wschodnim wybrzeżu Ameryki, że wkrótce przeżyją największą w historii burzę śnieżną z ponadmetrowymi opadami śniegu i huraganowymi wiatrami. Media na zapas ukuły już termin „snowmageddon".
Nowojorczycy wzięli płynące zewsząd ostrzeżenia bardzo poważnie, a tymczasem (jak widać na zdjęciach poklatkowych z Time Square) do wtorkowego wieczoru ujrzeli zaledwie kilka centymetrów śniegu przy lekkich podmuchach wiatru. Znacznie większe opady spadły bardziej na północ, w stanach Connecticut i Massachusetts, ale i tam nie okazały się wcale katastrofalne (największy opad osiągnął 52 cm, czyli znacznie mniej niż podczas wielkiej burzy śnieżnej w 2006 r.). Doszło tylko do kilku awarii, z których najpoważniejszą było czasowe wyłączenie elektrowni jądrowej w Massachusetts z powodu zerwania przewodów napowietrznych.
Szefowie NWS za przesadnie panikarskie prognozy winią zastosowanie tym razem europejskiego modelu matematycznego zmian pogodowych. Dyrektor służby, Louis Uccellini stwierdził, że amerykański GFS (Global Forecast System) jest znacznie precyzyjniejszy. Skoro tak - kpili we wtorek wieczorem internauci - to dlaczego nasi wróżbici od pogody nie sięgnęli po swoje własne wynalazki tak bardzo górujące nad europejskimi niedoróbkami?
Mimo wpadki meteorologów ostrzeżenia przed dużymi opadami i wiatrem pozostaną w mocy jeszcze przez cały czwartek.