Klienci jednego z berlińskich supermarketów sieci Rewe przecierali oczy ze zdumienia, gdy wokół nich wyrósł nagle tłum. Nowo przybyli rzucili się na wózki sklepowe, ładując do nich co się dało. Po wyładowaniu zakupów przy kasie każdy z nich długo szukał gotówki lub karty kredytowej, aby w końcu oświadczyć, że zapomniał. Działalność supermarketu została całkowicie sparaliżowana.
– O to nam chodziło. Była to część naszej strategii nacisku na pracodawcę, który ignorował nasze żądania płacowe – mówi Erika Ritter z centrali związkowej Ver.di. Akcja, która miała miejsce dwa lata temu, została zorganizowana błyskawicznie. Flashmob (w dosłownym tłumaczeniu „błyskawiczny tłum”) pojawił się w supermarkecie zaalarmowany esemesami zawierającymi instrukcję postępowania.
Sprawa wylądowała w sądzie, który właśnie orzekł, iż flashmob jest dopuszczalną formą protestów pracowniczych.
[srodtytul]Pomysł z Ameryki[/srodtytul]
Pomysł organizowania flashmobów narodził się przed kilkoma laty w Nowym Jorku jako forma happeningu. Robi też wielką karierę w niemieckiej polityce. – Jest nad wyraz skuteczną formą protestu, którą wykorzystujemy w naszej działalności politycznej – mówi Simon Lange, rzecznik Partii Piratów. O skuteczności flashmobu mogło się przekonać wielu niemieckich polityków, w tym Angela Merkel, podczas niedawnej kampanii wyborczej. W czasie jednego z wieców w Hamburgu sympatycy Piratów wznosili co chwila głośne okrzyki „Yeah”, zagłuszając skutecznie słowa pani kanclerz. Wiec zakończył się przed czasem. – Wcześniej protestowano w Niemczech za pomocą jajek i pomidorów – pisał „Spiegel Online”, przypominając, że takimi produktami obrzucony został kanclerz Helmut Kohl w Halle, i to zaledwie kilka miesięcy po zjednoczeniu Niemiec. Na twarzy Joschki Fischera, szefa niemieckiej dyplomacji, wylądował swego czasu pojemnik z czerwoną farbą. Ulubioną formą protestów było także policzkowanie polityków.