Tak napiętej atmosfery nie było tu od dawna. Na każdym rogu żołnierze z palcami na spustach karabinów M-16. Przed budynkami rządowymi i na najważniejszych placach transportery opancerzone. Zamknięte szkoły i część urzędów. – Na wszelkie niepokoje odpowiemy z całą stanowczością – ostrzega armia. Obserwatorzy przewidują, że wystarczy jedna iskra, aby na ulicach wybuchły walki. Wszystko z powodu ostrego konfliktu na szczytach władzy pomiędzy koalicją rządową a opozycją. Gra toczy się o wysoką stawkę: niezależność kraju od potężnego sąsiada – Syrii.
Dokładnie o północy Emile Lahoud opuścił pałac prezydencki. – Mam czyste sumienie. Liban ma się dobrze – powiedział reporterom. Prozachodnia koalicja od września próbowała wybrać jego następcę. W piątek piąty raz zwolennicy Damaszku zablokowali jednak te starania, uniemożliwiając zebranie kworum w parlamencie. Zgodnie z konstytucją w tej sytuacji prezydent powinien przekazać swe kompetencje premierowi. Ten jednak nazwał rząd niekonstytucyjnym i odpowiedzialność za bezpieczeństwo kraju powierzył głównodowodzącemu armii. Tym razem rząd odrzucił tę decyzję jako niezgodną z konstytucją.
Komentatorzy nie wykluczają wybuchu wojny domowej. O pokój apelowały w piątek USA i ONZ.
Zwolennicy Syrii dysponują sporym poparciem w armii, mogą też liczyć na potężne i dobrze uzbrojone bojówki Hezbollahu. Stronnictwo prozachodnie może zaś liczyć na lojalność części oddziałów wojskowych oraz chrześcijan (stanowiących około 40 procent społeczeństwa). Zapewne bierny nie pozostanie też Izrael. Liban był już ogarnięty wojną domową w latach 1975 – 1990.