Przed czterema laty Jan Paweł II przestrzegał: „Europejska kultura sprawia wrażenie »milczącej apostazji« człowieka sytego, który żyje tak, jakby Bóg nie istniał”. Dziś już nie tylko ukryta, ale całkiem jawna i natrętna, zaczyna niepokoić duszpasterzy i dziennikarzy. Apostazja, czyli świadome wyrzekanie się związków z własną wiarą i własnym Kościołem, była zawsze postrzegana jako poważny dramat osobisty i głęboka rana zadana wspólnocie uczniów Chrystusa. Kościół pierwotny uważał ją, obok zabójstwa i cudzołóstwa, za najcięższy grzech.
Przed laty straszyła nas liczba osób wypadających poza burtę chrześcijaństwa w sąsiadujących z nami krajach. Dało się to wyjaśnić obiektywnymi klęskami dziejowymi. Dziś, gdy żądania wypisania z Kościoła czy „unieważnienia” chrztu docierają do polskich parafii, nie sposób uchylić się od pytania: co przeszkadza chrześcijanom czuć się w Kościele jak u siebie? Skandale? Owszem, lecz jeśli ewangelia wciąż jest na czasie, jeden na 12 w każdym pokoleniu okaże się Judaszem. Za dużo instytucji? Za mało serca? Lecz to czysto ludzkie kategorie, poddające się regulacji. Normalną reakcją pasterza będzie sprawdzenie, czemu mimo wypchanych spichlerzy owieczki chudną.
Epoka permanentnej hipochondrii usiłuje przyzwyczaić nas do przeróżnych diet soft i light. Przywykliśmy do kawy bez kofeiny, czekolady bez cukru i kotletów bez mięsa. Jednakże chrześcijaństwo bez Chrystusa jest jak nasienie bez plemników. Nawet przy wielkim wysiłku przypomina współżycie dwojga impotentów. Nie rodzi nowego życia, a więc rozmija się ze swym nadprzyrodzonym przeznaczeniem. Myślę, że to właśnie miał na myśli papież Benedykt XVI, mówiąc w Monachium: „Kiedy przedstawiam w Niemczech projekty socjalne, natychmiast otwierają się przede mną drzwi. Ale kiedy przyjeżdżam z projektem ewangelizacyjnym, spotykam się najczęściej z powściągliwością”.
W tym kontekście musiało zadziałać wydobycie na światło dzienne – najpierw przez kardynała Biffiego podczas ostatnich watykańskich rekolekcji, potem przez samego Benedykta XVI – tajemniczej biblijnej postaci Antychrysta. Fala kpin i niesmaku przeszła przez prasę. Powoływanie się dzisiaj na takie operetkowe przykłady nie jest w dobrym guście. Prawdziwy problem okazał się ukryty głębiej. Nie chodziło bowiem o napiętnowanie jakiegoś krwawego tyrana czy publicznego skandalisty, lecz o wskazanie na podstępnego konia trojańskiego wprowadzonego w organizm chrześcijańskiej wspólnoty. Punktem odniesienia dla obydwu hierarchów była wizja rosyjskiego filozofa Włodzimierza Sołowiowa sprzed ponad stu lat, zapowiadająca pojawienie się Antychrysta w kontekście wielkiego kryzysu, jaki miał dotknąć chrześcijaństwo pod koniec XX i na początku XXI wieku. Sołowiow prorokował, że po stuleciu bolesnych doświadczeń nad życiem ludzkim zaciąży wielka nihilistyczna pustka. Na polu ideologicznym załamie się system materialistyczny, nie doprowadzając jednakże do umocnienia wiary, lecz pozostawiając w ludziach złoża wypalonych złudzeń. W tę sytuację wpisze się wspaniale wspomniany Antychryst.
Ważniejsze od wyobrażeń Sołowiowa dotyczących przyszłych wydarzeń jest wskazanie na cechy przypisywane tej postaci. Antychryst Sołowiowa to osobowość pociągająca, uśmiechnięty truciciel. Wierzył w dobro, a nawet w Boga, lecz „dawał pierwszeństwo przed Nim sobie”. Był ascetą, naukowcem, filantropem. Dawał „wiele znakomitych przykładów powściągliwości, bezinteresowności i dobroczynności”. Już za młodu okazał się zdolnym i wytrawnym biblistą.