Gdyby nie powołanie, które Fernando Lugo poczuł, gdy miał 19 lat, pewnie od razu zająłby się polityką, jak jego ojciec, wuj i trzech braci, którzy za spiskowanie przeciw dyktatorowi Alfredo Stroessnerowi najpierw trafili do więzienia, a potem musieli opuścić kraj.
Wybrany w niedzielę na prezydenta Lugo urodził się w 1951 r. w San Solano, w jednym z najuboższych regionów w kraju. Jego rodzina też żyła skromnie i nie grzeszyła pobożnością. Na pewno nie ona pchnęła go do wstąpienia w 1971 r. do seminarium prowadzonego przez werbistów. Sześć lat później otrzymał święcenia i rozpoczął studia na Uniwersytecie Katolickim w Asuncion. Wysłany na misje do Ekwadoru zetknął się nie tylko z wiernymi żyjącymi w skrajnej nędzy, ale i z teologią wyzwolenia, zabarwionym ideologią marksistowską ruchem w Kościele, i z jednym z jej czołowych głosicieli biskupem Leonidasem Proano z Riobamby.
W 1994 r. sam został biskupem San Pedro. Byłby nim do dziś, gdyby w 2006 r. „biskup ubogich” nie stanął na czele demonstracji przeciw rządom prezydenta Nicanora Duarte. Niedługo po tym dostał petycję ze 100 tys. podpisów wzywającą go do wystartowania w wyborach prezydenckich. Szybko zdecydował się zrzucić sutannę. W dzień Bożego Narodzenia 2006 r. poinformował Paragwajczyków, że jest do ich usług. Kilka dni później Watykan ogłosił, że zawiesza go „a divinis” w pełnieniu posługi duszpasterskiej. Lugo broni się przed etykietką lewicowca. Zapewnia, że nie zrobi z Paragwaju drugiej Wenezueli, choć dostrzega konieczność głębokich zmian.
– Razem zrobimy demokrację! – krzyczał do tłumu świętującego jego zwycięstwo. Zapowiada, że Paragwaj pójdzie własną drogą.
Prezydent Fernando Lugo