Plany Nicolasa Sarkozy’ego dotyczące większej współpracy w dziedzinie wojskowej przeraziły część Irlandczyków. Czułe na punkcie neutralności społeczeństwo uznało francuskie ambicje za militaryzację Unii i jeden z argumentów przeciwko traktatowi lizbońskiemu. To nie przekreśla szans na wspólną europejską obronę. Bernard Kouchner, francuski minister spraw zagranicznych, wprost oświadczył, że do końca roku kierująca Unią Francja będzie realizować swoje plany. Jak jednak zauważają eksperci, teraz na pewno będzie trudniej. – Obrona zniknie z czołówek, rozmowy na ten temat będą bardziej dyskretne – uważa Sebastian Kurpas z brukselskiego Centrum Studiów nad Polityką Europejską (CEPS). Z pewnością też Unii pochłoniętej kolejnymi dyskusjami nad traktatem lizbońskim i sposobami wyjścia z irlandzkiego kryzysu najzwyczajniej w świecie może zabraknąć czasu i energii na budowanie silnej armii.
A pomysły Sarkozy’ego są daleko idące i stanowią zerwanie z tradycją poprzedniego prezydenta Jacques’a Chiraca, który bardziej skupiał się na konkurencji z NATO. – Unia i NATO nawzajem siebie potrzebują – mówi teraz Kouchner. Obecny francuski prezydent priorytetem uczynił to, o czym od dawna mówi NATO: zwiększanie zdolności wojskowych.
– Już nie chodzi w pierwszym rzędzie o budowanie instytucji, struktur politycznych. Sarkozy mówi, że potrzebujemy większej liczby wyszkolonych żołnierzy posługujących się nowoczesnym sprzętem, gotowych do natychmiastowego działania – podkreśla Tomas Valasek z Centrum Reformy Europejskiej (CER) w Londynie.
Pomysły wzmocnienia unijnej obrony zawsze podobały się w Polsce
Plany Sarkozy’ego to nie efekt jego mocarstwowych ambicji, ale trzeźwej oceny sytuacji. Zapotrzebowanie na unijne misje stabilizacyjne jest coraz większe. Tylko w bieżącym roku rozpoczęły się trzy misje: w Kosowie, Czadzie i Gwinei Bissau. Na świecie jest coraz więcej konfliktów, a USA są coraz mniej chętne do brania na siebie całego ciężaru działania.