Udało mu się nie tylko zgromadzić 200 tysięcy osób przed Kolumną Zwycięstwa w Berlinie, ale i ponad pięć milionów Niemców przed telewizorami. O takich wynikach rodzimi politycy mogą tylko marzyć. – Miniony czwartek był czarnym dniem dla polityków – mówi Michael Spreng, który kierował kampaniami wyborczymi byłego premiera Bawarii Edmunda Stoibera. Na spotkania wyborcze w Niemczech przychodzi coraz mniej obywateli i są coraz starsi. W czasie wystąpienia Obamy średnia wieku nie przekraczała 30 lat.
– Niemcy są rozczarowani polityką i politykami. Są przekonani, że ci nie spełniają ich oczekiwań związanych nie tylko z poprawą materialnych warunków życia, ale i uwolnieniem od lęków dotyczących przyszłości – ocenia socjolog Paul Nolte. Nie ma bardziej pesymistycznego narodu w UE niż właśnie Niemcy, których dwie trzecie jest zdania, że przyszłość przyniesie złe rzeczy, m.in. niższe pensje, bezrobocie czy wzrost opłat za korzystanie ze służby zdrowia. Spada więc zaufanie do partii politycznych, które masowo tracą członków. Niemcy czekają na mesjasza, który by ich porwał, zauroczył i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. Tę tęsknotę społeczeństwa wyczuwa dobrze były kanclerz Helmut Schmidt, który ostrzegał niedawno, że Niemców "można uwieść". Uwiódł ich bez wątpienia demokratyczny kandydat na prezydenta USA.
Po części dzieje się tak za sprawą doświadczeń Niemiec z charyzmatycznym przywódcą – Führerem, który doprowadził naród do katastrofy. "Dlatego stworzono po wojnie system polityczny, w którym duże znaczenie mają partie polityczne, a nie indywidualni politycy" – pisze tygodnik "Der Spiegel".
Dotyczy to nawet kanclerz Angeli Merkel, która nigdy nie zgromadziła na wyborczych spotkaniach nawet dziesiątej części tej liczby słuchaczy, jaka tłoczyła się godzinami, by wysłuchać gościa z Ameryki. Ale też koncentruje się na detalach, a Obama pokazał w Berlinie, jak zdobyć słuchaczy za pomocą takich retorycznych figur, jak: "Nadszedł już czas...", "To jest właściwy moment...". – Często nie chodzi o to, co polityk mówi, ale jak to robi – podsumowuje Simon Koschut, politolog.