W sali koncertowej Forum w centrum Harrisburga, stolicy stanu Pensylwania, panuje półmrok. Wysoko na suficie widać zarysy gwiezdnych konstelacji. Na ścianach w bladym świetle rozciągają się mapy kontynentów. Trudno o lepszą scenografię dla wiecu Johna McCaina: podkreśla ona panujące wśród jego zwolenników przekonanie o historycznym wymiarze zbliżających się wyborów. I o mrocznej groźbie, jaka wisi nad Ameryką.
– Bardzo się martwię o ten kraj. Co z nami będzie, co będzie z Ameryką, jeśli wygra Obama? – pyta emerytka Dorothy Mossberg, kurczowo ściskając w dłoni czerwoną, nadmuchiwaną pałkę, którą wybija się rytm lub rytmicznie macha w powietrzu podczas wiecu. Groźba recesji, niebezpieczeństwo nowych ataków terrorystycznych, dwie wojny, niepewna sytuacja na świecie, malejący prestiż Ameryki. Wszystko to sprawia, że wielu Amerykanów tak jak pani Mossberg patrzy w przyszłość z niepokojem. Dla wielu Barack Obama niesie wielką nadzieję na odrodzenie amerykańskiej potęgi. Ale dla pani Mossberg i paru tysięcy ludzi zebranych w to jesienne popołudnie w Forum niesie zapowiedź jeszcze głębszego kryzysu, który może wstrząsnąć fundamentami amerykańskiej tożsamości.
[srodtytul]Obama, czyli socjalizm[/srodtytul]
Gdy tłum śpiewa amerykański hymn, a potem „Boże, pobłogosław Amerykę”, w tonie tych pieśni słychać nie tylko dumę i siłę, która normalnie z nich przebija, ale i głęboki niepokój. Coś w intonacji, w atmosferze, w wyrazie twarzy zebranych przywodzi na myśl pieśń „Boże, coś Polskę” śpiewaną przed krzyżem na placu Zwycięstwa podczas stanu wojennego.
– Stawka jest naprawdę wysoka, bo wiemy, że senator Obama podniesie nam podatki! Uderzy w wasze małe firmy! Obama to najbardziej liberalny senator w Kongresie USA. Wzywa do dzielenia się bogactwem. Jest na to tylko jedno słowo: socjalizm! – straszy stanowy kongresmen republikański Ron Marsico, przemawiając na rozpoczęcie wiecu.