Stojąc na białych schodach Kapitolu pod wielkim błękitnym niebem, Barack Obama położył lewą dłoń na tej samej czerwonej Biblii, na którą przysięgał kiedyś Abraham Lincoln, i uniósł prawą dłoń do góry. Obok, trzymając Biblię, stała wpatrzona w niego Michelle Obama. – Czy jest pan gotowy złożyć ślubowanie? – spytał przewodniczący Sądu Najwyższego John Roberts. Potężny tłum stojący przed budynkiem Kongresu wstrzymał oddech.
[srodtytul]Czerwone, zielone[/srodtytul]
Choć było dopiero południe, większość widzów miała za sobą bardzo długi dzień. Na podwaszyngtońskiej stacji metra West Falls Church kolejki do automatów z biletami stanęły długo przed świtem. Roześmiane od ucha do ucha murzyńskie rodziny z Alabamy i Kalifornii, nieco zahukani przyjezdni z prowincji, bardziej wyspani i wypoczęci od innych miejscowi – tłum bawił się znakomicie, skandując nazwisko nowego prezydenta. Im bliżej centrum, tym ścisk stawał się większy, a tempo jazdy wolniejsze. Na kolejnych stacjach wypełnionych po brzegi ludźmi sprasowani jak sardynki pasażerowie grzecznie, acz stanowczo, odmawiali dopchnięcia “chociaż jednej osoby”. Kilka osób zemdlało.
– Czerwone światło: stop, zielone światło: hop – powtarzała przez megafon melodyjnym głosem jakaś Murzynka z obsługi stacji koło Kapitolu, by zapobiec jej rozsadzeniu przez ludzkie stado. – Czerwone światło: stop, zielone światło: hop – skandował tłum jeszcze chwilę po wyjściu na powierzchnię.
Gdy Obama modlił się rano w kościele, a potem pił herbatę z prezydentem Bushem w Białym Domu, pasażerowie, którzy wsiedli na stacji w Falls Church, wciąż przebijali się przez zatłoczone ulice na Mall, czyli wielki trawnik przed Kongresem.