Na kilka tygodni przed majowymi wyborami prezydenta Gesine Schwan włożyła kij w mrowisko, oświadczając publicznie, że pogłębiający się kryzys gospodarczy może stanowić poważne zagrożenie dla niemieckiej demokracji.
Mocne słowa kandydatki na prezydenta ostrzegającej przed eksplozją społecznego niezadowolenia wywołały falę protestów. Przywiodły bowiem na myśl światowy kryzys sprzed 80 lat, którego skutki utorowały drogę do władzy partii hitlerowskiej. Wypowiedź Schwan uznała za niestosowną kanclerz Angela Merkel. Potępił ją także za „niepotrzebne szerzenie paniki” prezydent Horst Köhler. Kandydatka na szefową państwa upiera się jednak przy swoim.
Jak wynika z najnowszych badań opinii publicznej, większość obywateli (54 procent) się z nią zgadza, na wschodzie kraju nawet dwie trzecie. Jedna piąta deklaruje wręcz, że chętnie weźmie udział w protestach ulicznych. Cztery piąte zaś ma pełne zrozumienie dla akcji protestacyjnych.
– Życzyłbym sobie, by pracownicy w Niemczech postąpili podobnie jak ich francuscy koledzy i przetrzymywali swoich menedżerów w fabrykach – nawołuje publicznie Oskar Lafontaine, szef Partii Lewicy.
Inaczej niż we Francji w Niemczech nie doszło dotychczas praktycznie do żadnych protestów społecznych związanych z kryzysem. Do czasu – ostrzegają związkowcy. Nie wykluczają strajku generalnego jesienią, chociaż ekonomiści zapewniają, iż bezrobocie rośnie bardzo powoli, a prywatna konsumpcja wciąż się zwiększa.