Omar Ruiz i Pablo Pachecas, którzy przed tygodniem przybyli wraz z rodzinami z Kuby do Madrytu, już zgodzili się wyjechać do Malagi. Władze dały im do zrozumienia, że skromny hotel Welcome na obrzeżach stolicy Hiszpanii, gdzie umieszczono ich po przylocie z wyspy, jest potrzebny dla kolejnej grupy dysydentów, oczekiwanej 20 lipca.

Hiszpańskiej Federacji Organizacji Kubańskich nie podoba się takie podejście do ludzi, którzy niedawno przeszli w więzieniach gehennę. Tym bardziej że 11 uwolnionych w zeszłym tygodniu dysydentów wolałoby zostać w Madrycie. Zdają sobie sprawę, że tylko w grupie mogą walczyć o uwolnienie swoich kolegów i o demokrację na Kubie. Rozesłanie ich po różnych regionach będzie oznaczać zamknięcie im ust. Rodzi się podejrzenie, że Madrytowi zależy, by nowi emigranci, pełni świeżych wrażeń z więzień braci Castro, nie stali się idolami kubańskiej opozycji w Hiszpanii.

Wywierana jest więc na nich presja, by bezzwłocznie rozpoczęli nowe życie, ale poza stolicą. – Radzą nam, żebyśmy wyjechali z Madrytu, bo życie jest tu za drogie – mówił hiszpańskiej gazecie „El Mundo” Omar Moisés Ruiz Hernández.

Sposób, w jaki zostali potraktowani więźniowie sumienia, oburza część opozycji na Kubie. Zauważa ona, że reżim zwyczajnie deportował tych ludzi, a Hiszpania postąpiła nie lepiej, powinna przyznać im nie status emigrantów, ale uchodźców. Porozumienie w sprawie uwolnienia 52 więźniów politycznych, wynegocjowane przez kubański Kościół katolicki i szefa hiszpańskiego MSZ Miguela Angela Moratinosa, dla opozycjonistów oznacza „zamianę celi na wygnanie”, za to reżimowi pozwala odetchnąć.

Gest Raula Castro nie rozbroił też państw UE, opowiadających się za twardą polityką wobec Hawany. Według Niemiec, Francji, Szwecji i Czech uwolnienie grupy więźniów to krok w dobrym kierunku, ale poza tym na wyspie nic się nie zmieniło. Nie ma więc też powodów do złagodzenia wspólnego stanowiska w sprawie Kuby.