Arkadiusz Druch z Łobzy ma już plan awaryjny. Jeśli jego elektrycy wyjadą do Niemiec, to zrobi to samo. – Nie stać mnie, by zapłacić im po 3 tysiące euro – wyjaśnia.
Jarosław Iwaszuk, prezes lubańskiego Agrometu ZEHS zatrudniającego 260 pracowników, obawia się innych konsekwencji. Oprócz wyjazdów fachowców z firmy może uderzyć w nią, jak to nazywa, fala odbita.
– Najpierw za granicę wyjadą pracownicy niemieckich firm ze specjalnej strefy w sąsiednim powiecie – przewiduje. – I powtórzy się podbieranie nam pracowników, tak jak to było, gdy one ruszały.
Andrzej Kalisz nie przeceniałby tej oferty niemieckich pracodawców. – Liczby, które podają, i entuzjazm, z jakim oczekują na polskich fachowców, są przesadzone – ocenia. – To może być element studzenia żądań płacowych własnych pracowników.
Znacznie bardziej niebezpieczne jego zdaniem są oferty dla polskich uczniów ze ściany zachodniej, którzy mogą dokończyć edukację zawodową kilkadziesiąt kilometrów od domu, nauczyć się języka i dostawać od 500 do nawet 1000 euro miesięcznie. – Efekt długofalowy może być opłakany dla przedsiębiorców z zachodniej Polski – przewiduje Kalisz.
Prezes ZPDS spodziewa się, że po 1 maja polscy pracodawcy zmienią swój stosunek do pracowników. Ale ruchy płacowe zakłada tylko w najbardziej drenowanych branżach.
Sylwia Kuczykowska nie ma złudzeń, że tak będzie w przypadku pielęgniarek. – Ale nie słychać, by któryś z lekarzy w lubańskim szpitalu wybierał się do Niemiec – zauważa. – Przeciwnie – jeden z nich po trzech miesiącach we Francji wrócił. Bo zarobki okazały się takie same.
Waldemar Gruna, wydawca polsko-niemieckiego magazynu "Region Europy" i doradca w zakresie zakładania działalności gospodarczej w Niemczech, uważa, że napływ pracowników z Polski szybko będzie ograniczany. Podaje przykład polskich przedsiębiorców działających w Saksonii, którym od zeszłego roku w ramach "porządkowania działalności gospodarczej" nie wolno korzystać z tzw. serwisów biurowych świadczonych przez Niemców.
Jednoosobowe firmy muszą uruchamiać własne biuro albo prowadzić je w miejscu faktycznego zamieszkania w Niemczech. A urzędnicy skrupulatnie sprawdzają nawet, czy wieczorem pali się tam światło.
Strach przed emigracyjną falą jest jednak realny.
Zdaniem wicemarszałka Dolnego Śląska Radosława Mołonia myślenie, że samorząd będzie mógł jej przeciwdziałać, to mrzonki.
– Nie ma na to pieniędzy czy kompleksowych rządowych programów, które powinniśmy wdrażać od chwili, gdy wiedzieliśmy, że Niemcy otworzą swój rynek pracy – uważa.
Na co można zatem liczyć? Na przykład na takie patriotyczne postawy, jaką prezentuje burmistrz Gubina. – Sam studiowałem we Frankfurcie nad Odrą, potem pracowałem w Kolonii, ale ostatecznie postanowiłem wrócić – wspomina Bartłomiej Bartczak. – Mam nadzieję, że zachodnia Polska nie stanie się sypialnią dla pracujących w Niemczech fachowców.