Ci, którzy straszą świat globalnym ociepleniem, lepszego początku szczytu klimatycznego ONZ nie mogli sobie wymarzyć. Z zasnutego chmurami nieba nad Durbanem, miastem na wschodnim wybrzeżu Republiki Południowej Afryki, lało jak z cebra, a wichura porywała blaszane baraki, od których roi się na peryferiach.
Jakby tego było mało, otwarcie konferencji opóźniło się o 40 minut, bo gospodarzowi szczytu – prezydentowi RPA Jacobowi Zumie – nie udało się dotrzeć na czas. Jego doradcy zwalili całą winę na przywódcę Czadu, na którego Zuma musiał czekać, ale niesmak wywołany widokiem 15 tysięcy delegatów krążących bezradnie po głównym holu pozostał.
Pechowy początek 17. konferencji klimatycznej Organizacji Narodów Zjednoczonych – zwanej „szczytem ostatniej szansy" – wpisuje się w inne katastrofy, które zawisły nad nim, jeszcze zanim się zaczął.
Już wiadomo, że porozumienie w sprawie kontynuacji protokołu z Kioto, który wygaśnie z końcem przyszłego roku, jest niemal niemożliwe. I pewnie nie zmienią tego nawet słowa przedstawicielki ONZ Christiany Figueres, która na otwarcie szczytu zacytowała byłego prezydenta RPA Nelsona Mandelę: „Takie rzeczy zawsze wydają się niemożliwe, dopóki nie zostaną zrobione".
Głównym celem 12-dniowego szczytu, na którym zebrali się delegaci wszystkich 193 krajów należących do ONZ, jest doprowadzenie do zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych o połowę do 2050 roku. Tymczasem z każdym kolejnym rokiem ta emisja rośnie. W 2010 roku – głównie z powodu Chin i Indii przekroczyła 30 miliardów ton.