Gdy w Tunezji płonął Mohammed Buazizi, eksperci od świata arabskiego zachowywali się jak Ludwik XVI, który w dniu 14 lipca 1789 r., gdy lud Paryża szturmował Bastylię, napisał w swym dzienniku tylko jedno słowo „nic". Od czasu swojego „niespodziewanego" wybuchu arabska wiosna ludów podważyła najważniejsze stereotypy, którymi żywi się nasza wiedza o Bliskim Wschodzie i Afryce Północnej i – co gorsza – nasza polityka w regionie. Nie oddajemy jednak pola i w miejsce starych wymyślamy nowe, równie fałszywe.
Na początku padły dwa mity: o stabilności panowania władców arabskich wspieranych przez USA i UE oraz o braku tradycji i kultury demokratycznej w krajach regionu. Kiedy pogardzana przez komentatorów ulica arabska dowiodła, że ma więcej wiary w demokrację niż Angela Merkel i Nicolas Sarkozy, pojawiła się teza, że rewolucja spadła na arabską pustynię społeczną wprost z Facebooka. Wynikała z przekonania, że demokracja jest do tego stopnia obca ludziom Wschodu, iż jakakolwiek jej postać mogła pojawić się wśród nich jedynie dzięki tak rasowemu wytworowi Zachodu, jak portal społecznościowy. Inaczej mówiąc, młodzieniec z telefonem komórkowym czy tabletem w ręku wydaje się dostatecznie „zachodni", aby zaakceptować go w roli forpoczty nowoczesności w despotycznym i zacofanym Oriencie.
Rewolucja ośmieszyła podobne uprzedzenia i kryjące się pod nimi roszczenia do zachodniego monopolu na demokrację. Dostarczyła dość dowodów na to, że kraje arabskie nie potrzebują w tej dziedzinie żadnego importu, a co więcej – stały się właśnie globalnymi eksporterami. Gdy trwała już okupacja placu Tahrir, zaczęły się wielotygodniowe, potężne, choć całkowicie niemal pominięte przez media protesty w amerykańskim Madison (stolicy stanu Wisconsin). Ich uczestnicy nie tylko wypisali sobie na transparentach „Fights Like Egyptian", ale dostali bezpośrednie wsparcie z Kairu. Rewolucjoniści z Tahrir kupili dla swych młodszych kolegów i koleżanek z USA pizzę... Po Wisconsin inspirującym się tłumami w Kairze okupacje placów zdobyły wielką popularność od Nowego Jorku po Madryt, Rzym i Ateny. Dlatego, jeżeli szukamy korzeni ruchu Occupy, powinniśmy się udać nie na Wall Street, ale właśnie na plac egipskiej stolicy.
Stereotyp bliskowschodniej wylęgarni przemocy z zamachowcami samobójcami na czele rozsypuje się w obliczu wielomiesięcznych demonstracji w Syrii i Jemenie, które pozostały w ogromnej większości pokojowe, mimo że reżimy odpowiedziały na nie krwawymi represjami na przerażającą skalę. Siła wytrwałości i wielkość moralna pokojowych rewolucjonistów w tych krajach dorównują ich dojrzałości politycznej. Natomiast warto zauważyć, że jedynym państwem, które pogrążyło się w wojnie, jest Libia, i że nie stało się to bez walnej pomocy lotnictwa bombowego i sił specjalnych NATO. Czyżby samospełniająca się przepowiednia na temat skłonności Arabów do bitki? Który to już raz po Iraku, Gazie, Libanie, Jemenie Zachód lub jego najbliżsi sojusznicy przynoszą na Bliski Wschód to, co sami najchętniej chcieliby tam widzieć?
Nic zatem dziwnego, że mniej efektowne procesy społeczne schodzą na drugi lub trzeci plan. Tymczasem – jak zauważył Chalid Al-Chamisi, autor kultowej także w Polsce książki „Taxi. Opowieści z kursów po Kairze" – w dniach upadku dyktatorów tunezyjskiego i egipskiego rewolucja dopiero się zaczynała. Jedną z najważniejszych sił sprawczych kolejnego jej etapu okazały się ruchy pracownicze. Robotnicy odegrali wielką rolę w przygotowaniu arabskiej wiosny, a obecnie toczą walkę o kierunek i kształt przemian.