Rocznica rozpoczęcia protestów wymierzonych w Baszara Asada stała się dniem pokazu siły dyktatora. Według rządowych mediów na ulice syryjskich miast wyszły miliony jego zwolenników. Machające flagami państwowymi i plakatami z wizerunkiem prezydenta tłumy wzywały rebeliantów do złożenia broni i wyrażały poparcie dla pakietu reform zaproponowanych przez władze.
Zdaniem obserwatorów Asad w ten sposób chciał pokazać światu, że odzyskał całkowitą kontrolę nad sytuacją. Że nadal cieszy się w kraju sporym poparciem, a Syryjczycy mają dość rozlewu krwi i chcą wrócić do normalnego życia. Nawet najbardziej mu nieprzychylni opozycjoniści nie zaprzeczają, że rzeczywiście – po roku krwawych walk – rewolucja wytraca impet.
Poważne walki toczą się tylko w trzech regionach kraju: w położonej centralnie mieście prowincji Homs, w południowym regionie Dara oraz na północnym zachodzie w rejonie Idlib. Wszędzie tam zaciska się pierścień okrążenia sił wiernych Asadowi, które tłumią bunt przy użyciu niezwykle brutalnych metod. Przeciwnicy reżimu są mordowani, w wypełnionych po brzegi więzieniach stosowane są tortury, a pociski artyleryjskie spadają na dzielnice mieszkalne.
Baszar Asad rzeczywiście cieszy się poparciem sporej części społeczeństwa. Przedstawicieli mniejszości religijnych – głównie alawitów i chrześcijan – oraz wielu świeckich obywateli, szczególnie przedstawicieli klasy średniej. Wszyscy oni się boją, że rebelia może wynieść do władzy islamskich fundamentalistów. Nie jest tajemnicą, że wielu Syryjczyków walczących z bronią w ręku przeciwko wojskom rządowym ma powiązana z organizacjami skrajnymi.
– Syryjczycy są rzeczywiście mocno podzieleni. Wielu z nich wychodzi z założenia, że lepszy jest znany diabeł od diabła nieznanego – powiedział „Rz" Jossi Mekelberg, ekspert ds. Bliskiego Wschodu z londyńskiego Chatham House. – Sporą część winy za to, co się dzieje, ponosi bierność ze strony społeczności międzynarodowej, która nie jest w stanie działać i wesprzeć opozycji – dodał.