Używam czasu przeszłego niezależnie od tego, czy potwierdzą się nocne informacje o jego śmierci klinicznej. Mubarak nie miał władzy od szesnastu miesięcy, czego nie mógł zrozumieć i zaakceptować, jego polityczne życie zakończyła rewolucja rozpoczęta pod koniec stycznia 2011 roku. Jej też nie zrozumiał, nie wierzył, że naród go nagle przestał kochać, o czym zawsze przekonywali go dworzanie i generałowie. Próbował ją zwalczyć, przelewając krew rodaków, za co nie spodziewał się ponieść odpowiedzialności. Dumny dyktator ustąpił, ale nie uciekł z kraju. Nie przypuszczał, że jego otoczenie, rada generałów, postanowi szybko rozliczyć dyktaturę, rozliczając jego.
Egipt już od ponad roku był krajem bez Mubaraka. Ale nadal jest, jak świadczą ostatnie decyzje rady generałów i sędziów, krajem pod wpływem Mubaraka. Krajem prawie w pełni kontrolowanym przez mianowanych przez niego i długo z nim współpracujących dowódców wojskowych. I to mimo rewolucji, mimo wyborów, parlamentarnych i prezydenckich, które się tam w ciągu kilku ostatnich miesięcy odbyły. Wbrew tryumfom w tym wyborach islamistów, głównie Bractwa Muzułmańskiego, które przez dekady Mubarak zwalczał i którym straszył Zachód. Ukształtowany przez niego system władzy okazał się silniejszy niż zapał rewolucyjny, niż demokratyczne decyzje Egipcjan. Tak jest teraz, ale zmiany w Egipcie – wzrost znaczenia religii w polityce i jeszcze większe wpływy społeczne islamistów – są nieuniknione; będą się dokonywały przez lata. Prawdopodobnie przy współudziale mubarakowskich generałów.
Los obalonego prezydenta był przestrogą dla innych arabskich przywódców. Jedni, jak Asad w Syrii, zdecydowali się na krwawą rozprawę z buntownikami. Inni, głównie z Zatoki Perskiej, wybrali opcję dzielenia się majątkiem z obywatelami i drobnych ustępstw politycznych. Jest też przestrogą dla Zachodu, z której lekcji jeszcze nie wyciągnięto. Zachód ma nadal dylemat, czy lepszy jest dla niego dyktator czy to, co się w bólach i w chaosie rodzi po jego upadku.