To, że deputowani posługują się rosyjskim, nie jest na Ukrainie niczym nowym, ale tłumacza w Radzie Najwyższej jeszcze nie było. Kijowscy dziennikarze zaraz więc przypomnieli, że za czasów prezydenta Wiktora Juszczenki sytuacja była odwrotna.
Były szef Naftohazu i przewodniczący Kongresu Ukraińskich Nacjonalistów Ołeksij Iwczenko, który nie chciał mówić po rosyjsku, zabrał ze sobą do Moskwy tłumacza. Miało to bardzo zdenerwować władze na Kremlu i narazić na szwank trudne rozmowy w sprawie dostaw gazu.
Dziś przeciwnicy języka rosyjskiego w Radzie Najwyższej próbują walczyć z tym zjawiskiem na różne sposoby. Posłanka nacjonalistycznej Swobody groziła, że rosyjskojęzycznych deputowanych będzie podawać do sądu. Swoboda szykuje też projekt ustawy o zakazie używania języka rosyjskiego w miejscach publicznych. Gdyby ustawa została przyjęta, języka ukraińskiego musieliby się nauczyć niektórzy członkowie rządu, w tym urodzony w Rosji premier Mykoła Azarow. Bo na razie stale obiecuje on, że się nauczy ukraińskiego, ale nie wychodzi mu to najlepiej.
Spór o to, w jakim języku mają się odbywać debaty w ukraińskim parlamencie, trwa od lat. Zdaniem kijowskich ekspertów o wyborze języka decyduje polityka, a deputowani, którzy liczą na poparcie rosyjskojęzycznych wyborców, muszą go używać, dając sygnał, że bronią ich interesów.
Czasem walka przybiera zaskakujący obrót. Opozycjonista Hennadij Moskal argumentuje na przykład, że skoro rosyjski jest taki powszechny i dlatego należy go używać w parlamencie, to on będzie się posługiwał językami innych mniejszości – na przykład językiem gagauskim ludu pochodzenia tureckiego, który zamieszkuje tereny południowe obecnej Mołdawii. – Będę także mówił po węgiersku, polsku, rumuńsku i niech mi szukają tłumaczy – ironizował.