Silvio Berlusconi został wczoraj pozbawiony mandatu parlamentarnego w jawnym głosowaniu jako osoba skazana prawomocnym wyrokiem. Oznacza to, że na zawsze utraci prawo do zasiadania w parlamencie. Wydarzenie ma wymiar historyczny.
Nigdy dotąd w dziejach włoskiej republiki parlamentarzysta nie został usunięty głosami innych wybrańców narodu. Poza tym Berlusconi od niemal 20 lat jest niekwestionowanym przywódcą włoskiej centroprawicy. Trzykrotnie wygrał wybory i jest najdłużej rządzącym premierem Włoch po wojnie (1994, 2001–2006, 2008–2011).
Usunięcie Berlusconiego z Senatu umożliwiła ustawa sprzed roku, zgodnie z którą w parlamencie nie może zasiadać osoba skazana ostatecznym wyrokiem na więcej niż dwa lata więzienia. W sierpniu br. Sąd Kasacyjny skazał go na cztery lata więzienia za oszustwa podatkowe.
Cała sprawa wzbudza ogromne emocje wśród Włochów, od 20 lat podzielonych na zwolenników i wrogów Berlusconiego. W tym czasie wszystkie kampanie wyborcze miały charakter personalny, a nie programowy. Palenie kukieł Berlusconiego upozowanego na Mussoliniego stało się nieodłącznym elementem wieców i demonstracji włoskiej lewicy. Gdy wczoraj w Senacie toczyła się bardzo ostra i pełna wzajemnych oskarżeń debata, nieopodal demonstrowali wrogowie Berlusconiego pod hasłem „wszyscy są równi wobec prawa", a kilkaset metrów obok pod siedzibą Berlusconiego w Palazzo Grazioli – jego zwolennicy skandujący „Zamach stanu".
Między obu grupami stanęło murem tysiąc policjantów. Były premier zrezygnował z udziału w posiedzeniu Senatu, choć początkowo planował zwrócić się do senatorów o niepodejmowanie pochopnej decyzji. Wolał uniknąć upokarzającego opuszczania auli po głosowaniu jako persona non grata. Przemówił za to do swoich zwolenników – mówił o śmierci demokracji we Włoszech. Oskarżył lewicę o to, że usuwa swego głównego konkurenta politycznego z parlamentu z wykorzystaniem swoich stronników w wymiarze sprawiedliwości, bo nie jest w stanie zrobić tego w demokratycznych wyborach.