Turecki premier nie ma wątpliwości, kto jest winien gigantycznej afery, która od dziesięciu dni trzęsie turecką sceną polityczną.
– Sami możecie się domyślić, kim oni są. To ten sam gang, który wiosną inspirował zamieszki w parku Gezi – grzmiał Recep Tayyip Erdogan podczas wiecu w mieście Konya. To było 17 grudnia. Tego dnia nad ranem policja aresztowała ponad 50 osób, w tym wysoko postawionych polityków rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP).
Już następnego dnia prorządowe media wskazywały – cytując szefa rządu – na „międzynarodowe lobby, które chce podważyć gospodarczy i polityczny sukces Turcji". By nikomu nie umknęło, o jakie lobby chodzi, m.in. dziennik „Star" wyłożył skomplikowaną naturę domniemanych transakcji między uwikłanym w aferę Halkbankiem, kontrolowanym przez rząd, a objętym embargiem Iranem. Jednocześnie gazeta podkreślała, że właśnie tego banku Mossad używał jako przykrywki dla swej działalności.
Zresztą, by dowieść, że oskarżenia wobec współpracowników Erdogana są dęte, w ciągu pierwszych 48 godzin od wybuchu afery premier zdymisjonował bądź przeniósł na niższe stanowiska 46 wysokich rangą funkcjonariuszy policji, którzy odpowiadali za dochodzenie. Jednocześnie wymieniono wszystkich prokuratorów, którzy zajmowali się tą sprawą. Śledztw jednak nie umorzono, by – jak osobiście wyjaśniał szef rządu – „oczyścić imię niesłusznie oskarżonych".
Miliony w pudełkach
Wkrótce miało się okazać, że ta decyzja będzie kosztować stanowiska aż dziesięciu ministrów. A to może być dopiero początek. Na razie nie sposób bowiem oszacować konsekwencji dla AKP przed marcowymi wyborami samorządowymi oraz dla samego Erdogana, który w czerwcu miał ponoć stanąć do wyścigu o prezydenturę.