Na barcelońskiej Rambli wszystko po staremu, tylko nieco mniej turystów. Zaledwie kilkanaście stopni ciepła, nieco deszczu, leniwie i spokojnie. Ale kipi w polityce, czego dowodem chociażby czwartkowa manifestacja zwolenników niepodległości na placu Katalońskim oraz napisy „Independencia" (niepodległość) na fasadach domów nieco dalej od centrum, gdzie służby miejskie nie nadążają z ich usuwaniem. To hasło przewodnie wszystkiego, co dzieje się dzisiaj w Katalonii.
– Jestem Katalończykiem, ale nie będę głosował za niepodległością. Europa musi trzymać się razem, a nie dzielić – przekonuje kierowca taksówki. – Nie jestem za niepodległością, bo chociaż urodziłam się tutaj, pochodzę z Andaluzji, mąż z Madrytu i nie widzimy sensu podziału Hiszpanii – mówi Mireia, recepcjonistka w hotelu. Ale wynik mojej błyskawicznej ankiety na ulicy będącej przedłużeniem Rambli to jednak 5 : 3 za niepodległością.
Niemal wszyscy, którzy są „za", mówią jednak nie o odrębności kulturowej i językowej Katalonii, lecz o pieniądzach. Mianowicie, że władze centralne w Madrycie doją budżet Katalonii, co kosztuje region 15 mld euro rocznie. – Jaka byłaby dzisiaj Katalonia, gdyby zainwestować te pieniądze na miejscu – mówi Joaquim, właściciel kiosku z gazetami. Nie przekonują go argumenty, że janosikowego nie wymyślono w Madrycie i podobny system funkcjonuje właściwie wszędzie.
Parlament Katalonii postanowił niedawno ogromną większością głosów, że 9 listopada tego roku odbędzie się referendum w sprawie niepodległości liczącego 7,5 mln mieszkańców regionu.
Ma on już i tak ogromny zakres autonomii. Ale to Katalończykom nie wystarcza. Z ostatnich badań wynika, że co najmniej 55 proc. chce więcej. Zaledwie 25 proc. mówi, że jest przeciwko oderwaniu regionu od Hiszpanii. Ogromna większość, bo trzy czwarte, chce referendum. Są przekonani, że czas na ostateczną rozgrywkę z Madrytem.