Brytyjczycy nie mają szczęścia do pogody, ale to co dzieje się w ostatnich dniach przybiera już rozmiary prawdziwej klęski klimatycznej. Nie dość, że duże obszary południowo-zachodniej Anglii i Walii od kilkunastu dni znajdują się pod wodą to od czwartku obowiązuje także pierwszy w tym roku czerwony alarm w związku z zagrożeniem niezwykle silna wichurą. W Walii prędkość wiatru przekraczała miejscami 180 km/godz, a fale uderzające w wybrzeże Kornwalii osiągają 10 metrów wysokości.
Dzięki zamknięciu tam na Tamizie przed powodzią udało się uchronić Londyn, ale stolica jest jednym z niewielu już nizinnych obszarów Wielkiej Brytanii nie zagrożonych wielka wodą. Tuż za rogatkami miasta - np. w hrabstwie Surrey są obszary na które od co najmniej kilku dni można dostać się tylko wojskowymi pojazdami terenowymi. W rolniczym Sommerset są obszary, gdzie zalane pola sięgają po horyzont. Alarm powodziowy obowiązuje w siedemnastu okręgach.
Lokalne władze wezwały mieszkańców najbardziej zagrożonych terenów, by przygotowali się do ewakuacji. W czwartek swoje domy musiało opuścić tylko kilkadziesiąt rodzin, ale zapowiedź dalszych opadów oznacza, że wysiedlonych powodzian mogą być wkrótce tysiące. Prognozy są złe - na dzisiaj meteorolodzy zapowiadają wzmożenie wichury, które kulminację ma osiągnąć w nocy z piątku na sobotę. Niewielkim pocieszeniem jest zapowiedź osłabienia przyboru wody, a nawet zmniejszania się części rozlewisk począwszy od weekendu.
Na domiar złego już blisko 34 tys.domów na zachodzie kraju pozbawionych jest prądu, a ekipy energetyczne w obecnej sytuacji mają utrudnione zadanie. Zamknięto wiele dróg, odwołano też kursowanie pociągów. W Szkocji i na północy Anglii sytuacje komplikują opady śniegu i marznącego deszczu. Na niektórych górzystych obszarach istnieje niebezpieczeństwo osuwania się podmokłego gruntu.
Jeszcze gorsza sytuacja panuje w Irlandii, gdzie opady były jeszcze obfitsze, a bez prądu pozostaje ćwierć miliona mieszkańców.