Każdy z tych polityków ma teraz raporty swoich i sojuszniczych wywiadów, które potwierdzają, że rosyjska armia weszła kilkadziesiąt kilometrów w głąb sąsiedniego kraju - związanego z Unią Europejską umową stowarzyszeniową. Jest agresorem na wielką skalę.
To jest prawdziwa wojna. Uznali to Amerykanie i Bałtowie. Inni wciąż się wahają.
Wcześniej się czarowano, że rodzaj i skala wsparcia Rosji dla rebelii w Donbasie nie pozwala zarzucać Putinowi, że prowadzi tam wojnę. Wysyłanie najemników do zabijania, polityków do rządzenia pseudorepublikami oraz nowoczesnej broni do realizowania rosyjskiej polityki imperialnej - to wszystko wydawało się w sumie niewinne. Nie przypominało drugiej wojny światowej ani tej w Wietnamie.
Putin przekroczył już dziesiątki czerwonych linii, ale wciąż wydawał się znakomitym partnerem do "dyplomatycznego rozwiązywania konfliktu", który sam przecież wywołał. Nie można powiedzieć, że Zachód w ogóle nie reagował, w chwili przebudzenia społeczeństw zachodnich po zestrzeleniu przez poddanych Kremla samolotu z trzema setkami pasażerów zdecydował się nawet na sankcje gospodarcze. Ale wiara w dobrą wolę Putina, dzięki której sankcje będzie można znieść, nie zniknęła.
W roli znakomitego partnera do rozmów wystąpił osobiście jeszcze dwa dni temu w Mińsku, a telefonicznie to właściwie przed chwilą. W środę wieczorem, jak głosi jego strona internetowa, mówił z kanclerz Niemiec o "kontynuacji wysiłków międzynarodowych na rzecz deeskalacji". W tym czasie armia rosyjska atakowała sąsiedni kraj, czyli eskalowała na całego.