W 2002 roku, gdy po raz pierwszy do drugiej tury wyborów prezydenckich przeszedł przedstawiciel skrajnej prawicy, Jacques Chirac nie zgodził się na udział w debacie telewizyjnej z Jean-Marie Le Penem. Emmanuel Macron długo wahał się, czy nie potraktować w taki sam sposób córki założyciela Frontu Narodowego. Ale zrozumiał, że stoi za nią zbyt potężna siła, aby dało się ją dłużej izolować.
W środę Francuzi zobaczyli więc najbardziej brutalne starcie dwóch pretendentów do najwyższego urzędu w państwie od powołania V Republiki 60 lat temu. Spektakl w żaden sposób niegodny ojczyzny praw człowieka i drugiego najważniejszego kraju Unii Europejskiej.
Przez dwie i pół godziny Marine Le Pen serwowała cyniczną mieszankę kłamstw, oszczerstw i prowokacji. A mimo to 41 procent Francuzów, przeszło 12 mln wyborców, jest gotowych oddać w niedzielę głos na taki właśnie program. W zamożnym przecież regionie Alpy-Prowansja-Lazurowe Wybrzeże Le Pen może wręcz wygrać wybory, zaś w Pas-de Calais/Pikardii oraz w Alzacji/ Lotaryngii, regionie, gdzie znajduje się siedziba Parlamentu Europejskiego, jest tego bardzo blisko. Ankieterzy z YouGov ustalili z kolei, że dla 54 proc. Francuzów to liderka FN poradzi sobie lepiej z kluczowym problemem imigracji (20 proc. stawia tu na Macrona), dla 48 proc. skuteczniej przywróci bezpieczeństwo na ulicach (20 proc. Macron), a dla 32 proc. trzeba oddać w ręce Le Pen rozwiązanie fundamentalnego problemu ograniczenia bezrobocia (31 proc. wierzy w tym przypadku w Macrona).
To dane równie przerażające, jak przerażający jest przepis Le Pen na odbudowę „prawdziwej Francji". W środę kandydatka skrajnej prawicy snuła brednie o powołaniu podwójnego systemu walutowego, w którym równolegle funkcjonowałoby euro i frank. Za ciężką zbrodnię uznała bardzo przecież ostrożne uelastycznienie rynku pracy przeprowadzone w ub. roku przez odchodzący socjalistyczny rząd. Jak za dotknięciem magicznej różdżki rozbudowane ponad miarę państwo socjalne miałoby według niej zostać sfinansowane dzięki oszczędnościom na składce do budżetu Unii, wydatkach na imigrantach i likwidacji oszustw podatkowych. W wizji Le Pen przestępstwem była rzekoma zgoda francuskiego rządu na sprzedaż stoczni w Saint Nazaire włoskiej Fincantieri, podobnie jak innych rodzimych firm, które dostały się w ręce obcego kapitału (prawda jest inna: stocznia już wcześniej należała do Koreańczyków, Francuzi zaś sami masowo przejmują od lat włoskie firmy).
To szaleństwo dalece wykracza jednak poza ekonomię. 73 lata po wojnie Le Pen może bez konsekwencji w sondażach podważyć odpowiedzialność francuskiego państwa za deportację Żydów do obozów zagłady, podobnie zresztą jak za zbrodnie w wojnie w Algierii. Sposobem na walkę z terroryzmem miałoby być zamknięcie granic i wyrzucenie z kraju podejrzanych o radykalizm islamski, zanim cokolwiek zrobią, a tym bardziej zostaną skazani przez sąd. W kraju, w którym żyje siedem milionów muzułmanów, Macron musiał w środę odpierać oskarżenia Le Pen o to, że popiera go federacja organizacji islamskich UOIF. To logika, która prowadzi do wojny religijnej, marzenie terrorystów.