W listopadzie 2016 r., kilka dni przed głosowaniem na nowego prezydenta, największe amerykańskie ośrodki badania opinii publicznej dawały 90 proc. szans na zwycięstwo Hillary Clinton. I rzeczywiście, była sekretarz stanu zdobyła o prawie 3 mln głosów więcej niż jej konkurent. Ale ich rozkład był na tyle dla niej niekorzystny, że to Donald Trump zdobył Biały Dom.
W systemie wyborczym w USA prezydentem zostaje bowiem nie ten, na kogo zagłosuje najwięcej Amerykanów, lecz ten, kto zdobędzie poparcie przynajmniej 270 spośród 538 wielkich elektorów (liczba odpowiada sumie 435 członków Izby Reprezentantów, 100 członków Senatu oraz trzech przedstawicieli Dystryktu Columbia). Wystarczy przy tym, aby zwycięzca wygrał tylko niewielką większością głosów w danym stanie, a przejmuje całą przypadającą na tę część kraju pulę głosów elektorskich.