– W krawiectwie najważniejsza jest głowa, nie zręczne ręce – mówi Jerzy Turbasa, syn mistrza, absolwent architektury, który teraz prowadzi słynny krakowski zakład. – Liczy się poczucie proporcji, szlachetność linii. Formę trzeba czuć.
A jego ojciec był artystą. Miał w sobie pasję. Żył krawiectwem. – Śpiewał i gwizdał, kiedy pracował, bo to sprawiało mu radość – wspomina syn.
– Mówiłem do niego "mistrzu". Nie mogłem inaczej, choć proponował przejście na "ty" – wspomina Kazimierz Wyroba, także znany krakowski krawiec, który praktykę zaczął u Józefa Turbasy w 1951 roku. Miał wtedy zaledwie 14 lat.
– Pracowaliśmy po dziesięć – 12 godzin dziennie. Plecy bolały, ale dzięki temu już po trzech latach wiele się nauczyłem – podkreśla.
I on pamięta, jak mistrz śpiewał w pracy. Przytacza ulubioną piosenkę Turbasy o Madagaskarze: "To kraina skwarna, gwarna (...) willę sobie tam zbuduję, tak na system swój. Po cóż ja się tak morduję? Można lekko żyć (...) Z białego tatki i czarnej matki będą dzieci w kratki". Bo w słynącym z dyscypliny zakładzie było miejsce na humor.